Czarna dziura

Kolumbia 🇨🇴: Czas w Kolumbii dobiegł końca. Było fantastycznie. Zjeździliśmy Kolumbię wzdłuż i w szerz. Rozdziawiliśmy paszcze ze zdumienia i zachwytu nie raz. Wrócimy z pewnością do tego cudnego kraju, pełnego miłych ludzi, kultury, sztuki i natury. Przez ostatnie miesiące narobiliśmy się również jak konie wprowadzając kolejne udogodnienia na White Dogu. Z Kolumbii wywieźliśmy również nowego załoganta! Wszystko to rozwlekło się w czasie, bo życie lubi płatać figle i śmiać się w nos z naszych planów.

Cóż…

Cartagena

Jak już wiecie, po drodze do Panamy wskoczyliśmy na szybko do Cartageny. Przyczyna była dość prozaiczna, w Puerto Velero nie było porządnych sklepów, żeby wypełnić spiżarnie White Doga. Wiecie, jak to jest … tylko kilka dni, zrobimy zakupy, połazimy po mieście, poczekamy na okno pogodowe i w drogę… oh, głupi my! Już powinniśmy wiedzieć, żeby nigdy tak nie mówić, bo tak właśnie zwykle powstają słynne czarne dziury.

Czarna dziura to takie miejsce, w którym zostajesz stanowczo dłużej niż przewidywałeś i wydajesz stanowczo więcej pieniędzy niż byś chciał. Czarna dziura nie jest jednak czymś złym, bo jak dłużej gdzieś zostajesz to w pewnym momencie przestajesz być turystą. Widzisz to miejsce z perspektywy mieszkańca, zaprzyjaźniasz się i próbujesz ich życia w sposób, w który nie jest dostępny dla turystów. Wydeptujesz swoje ścieżki i wpisujesz się w pamięć lokalesów. Czarna dziura to miejsce, które cię wciąga i nie pozwala wyjechać. To miejsce, które na zawsze pozostaje częścią historii twojego życia. Na naszej drodze mieszkaliśmy kilka razy w takich czarnych dziurach. Na czele listy jest słynna Martynika, czyli tzw. Hotel California*, która zatrzymała nas na rok, ale lista jest dłuższa. San Miguel na Teneryfie, La Gomera, Chaguaramas na Trinidadzie, Carriacou, Aruba a teraz jeszcze Cartagena. W części tych miejsc zatrzymały nas okoliczności, a w innych zostaliśmy z wyboru.

*Hotel California – słynny zespół the Eagles śpiewał tak …you can check in anytime you want, but you can never leave… zawsze możesz się tam zameldować, ale nigdy nie możesz wyjechać – czarna dziura. Ma to sens, prawda?

Manzanillo

Do Cartageny dopłynęliśmy z przegrzewającym się silnikiem i to już uświadomiło nam, że mamy robotę do wykonania. Na pomoście w marinie czekał na nas komitet powitalny złożony ze starych przyjaciół uzbrojonych w skrzynkę zimnego kolumbijskiego piwka. Po kilku chwilach już wiedzieliśmy, że zostaniemy tam dłużej niż tylko kilka dni, bo drogą głupotą byłoby przygotowywanie jachtu na Pacyfik gdziekolwiek indziej.

Boat projects

No to co my tam robiliśmy w tej Cartagenie przez te długie miesiące? – marynowaliśmy się w marinie Manzanillo!
Zaczęliśmy skromnie – od napraw. Potem lista tylko rosła i rosła. Zaczęliśmy niewinnie:

  • Renowacja chłodnicy. Na szczęście obyło się bez konieczności zakupu nowej. Teraz mamy piękną czerwoną, odnowioną
  • naprawa sterociągów – skończyło się wymianą kabli, co spowodowało cudowne ozdrowienie Heńka, autopilota. Tja… człowiek całe życie się uczy i głupi umiera. 3 lata ręcznego sterowania! Ta cała impreza nie trwała jeden dzień. Wyjęcie 5-metrowych sterociągów, wyczyszczenie peszli i ponowny montaż trwał (z różnych powodów) kilka dobrych tygodni.
  • Gruntowne czyszczenie kuchenki, bo palniki już ledwo żywe. Póki co działa, ale części zamienne już zamówione

Potem to już tylko dorzucaliśmy:

  • Nowa brama rufowa na większy solar i ponton. Okazało się, że ceny kolumbijskie są nie do pobicia. Okazało się również, że moglibyśmy mieć dłuższy ponton.
  • Bimini – czyli dach nad kokpitem. Zbudowaliśmy je sami ze starego stelaża, ale z racji tego że nie mamy spawarki to rurki były połączone na złączki, co powoduje, że konstrukcja była nieco wahliwa. Postanowiliśmy zatem zespawać to co mamy i teraz już się nie buja 
  • Nowy lazy bag na grota. Nowy grot, którego kupiliśmy z Bryt Sails sprawuje się świetnie, ale z racji tego, że jest zrobiony z grubszego dakronu, nie mieścił się w stary pokrowiec. Postanowiliśmy ułatwić sobie życie i poprosiliśmy Jose’go, żeby nam taki uszył. (Jose jest godny polecenia, więc jakby kto potrzebował cokolwiek uszyć w Cartagenie to chętnie podzielimy się numerem telefonu!). Jose wzmocnił również naszą szprycbudę, która ma pożyć jeszcze rok zanim zamienimy na sztywną. Teraz sobie myślę, że może trzeba było i to zrobić.
  • Prysznic kokpitowy – nareszcie, po roku od zakupu, znalazł się czas na prysznic kokpitowy z ciepłą wodą! Żadne z nas nie kąpie się w łazience pod pokładem, więc jest to duże udogodnienie. Poprzedni system polegał na wężu ogrodowym podciągniętym do kuchni. Teraz jest znacznie łatwiej. Co prawda zaczęła się już pora mokra, więc kąpiemy się w większości zebraną deszczówką!
  • Mnóstwo małych projekcików tj. renowacja piekarnika słonecznego, nowe pokrowce na materace w pokoju gościnnym, półki w bakiście, skrzynki na warzywa, częściowa wymiana sufitów, które po zeszłym sezonie huraganowym przegrały z grawitacją.

Nowy załogant na White Dogu!

Tak właśnie… otóż mamy psa! A jak do tego doszło? Otóż nasze dziecko wierciło nam w dziurę w brzuchu od dłuższego czasu. Pies lub kotek. Nie bardzo nam się to uśmiechało, bo zwierzę na pokładzie to kłopot administracyjny (nadal nie wiem jak ogarnąć wyspy Pacyfiku). Jak dopłynęliśmy do Cartageny okazało się, że w marinie są dwumiesięczne szczeniaki. Słodziaki jakich mało. Generalnie Marina Manzanillo jest wypełniona psami i przyjazna psom. Właściciel trzyma je do pilnowania terenu, ale głównie dlatego, że jest psiarzem! Psów jest tam od koloru do wyboru: małe, duże, stare, młode, warczące i zabawowe. Jeden z tych maluchów został członkiem naszej rodziny. Właściciel mariny niechętnie pozbywa się swoich psów, gdyż oprócz mariny ma jeszcze dużą farmę na wyspie i miejsce jest dla wszystkich, a nasz szczeniaczek to synek jego ulubieńca Fujo.

Musicie wiedzieć, że w marinie oprócz psów było równie dużo dzieci i te właśnie dzieci uknuły spisek. Vincent z bandą męczyli nas miesiącami. Dramatyczne listy, nieustające pytania itp. Generalnie nacisk ze wszystkich stron 🙂 Po kilku miesiącach my spasowaliśmy i zdaliśmy się na ślepy los mówiąc, że jeżeli właściciel się zgodzi to my też się zgodzimy i… zgodził się. Jedynym warunkiem było nadanie psu imienia Manzanillo, od nazwy mariny. Psiak miał już imię, nadane zresztą przez dzieci, na które reagował, więc Manzanillo jest tylko wpisane w jego paszporcie, jako drugie. Tak zupełnie szczerze to częściej wołamy na niego Fujo Pequeno (Mały Fujo) po tatusiu, bo tatuś to legenda, a mały ma dużo po nim.

Puppy on board!

Pies zatrzymał nas w Kolumbii jeszcze przez kolejny miesiąc, gdyż musieliśmy skompletować szczepienia i potrzebne dokumenty. Teraz uczymy się jak żyć ze szczeniaczkiem na jachcie. Trudno oprzeć się wrażeniu, że mamy dziecko na pokładzie, na szczęście bez pieluch, ale za to z ostrymi jak żyletka zębami . Nasz psiak ma bardzo swędzące zęby, co w wolnym tłumaczeniu oznacza żuje, rozgryza wszystko, choć ma preferencje. Zdecydował już zakończyć egzystencję butów Vincenta, spodni, poduszek kokpitowych i próbował zabić mój kapelusz, moje piękne Aguadeno. Generalnie zrobiło się dużo czyściej na pokładzie White Doga, bo jak nie schowasz, to sam sobie jesteś winien!
My tu gadu, gadu, ale jak ten psiak ma na imię? – Matt, ale jest to Matt wielu pseudonimów, w zależności co akurat żuje, a preferencje ma iście godne psa marinowego, czyli pojemniki po sikafleksie, mata szklana, szmaty wytaplane w dieslu. Z tego powodu nazywamy go Diesel Matt, Epoxy Matt, Wypluj-to Matt. Znacznie uszczuplił nasze zapasy papieru ściernego, pędzli, gąbek, tryk tryków itd. Itp. Z pewnością Matt dostarczy wiele ciekawych historii, które z przyjemnością opowiemy. Na razie wdraża się do życia na morzu. Trzymajcie kciuki za tego małego Gryzaka.

Nasza Czarna Dziura została już za rufą. Niedługo opowiemy Wam o San Blas
Yo-ho!
KMV plus Matt

więcej zdjęć z Kolumbii TU!

Share...🧡

Podobne wpisy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *