Ichigo-ichie, czyli… pewnego razu w Cali

Ichigo-ichie to japoński koncept doceniania momentów, a że Japończycy to na wszystko mają dumną nazwę, to można nawet rzec, że jest to sztuka doceniania chwil, które nam się przydarzają. Jest to również sposób podziękowania komuś za spotkanie, które cię zachwyciło. Czytam właśnie książkę o tym i dotarło do mnie jak wiele takich nieoczekiwanych, niezaplanowanych i wspaniałych chwil przydarzyło nam się w czasie naszych podróży. To chwile, dla których warto odłożyć plany, zatrzymać życie, bo wiesz, że już nigdy się nie powtórzą. Na pewno wiesz o czym mówię, bo te chwile zdarzają się i bez podróżowania, sztuka polega na zauważeniu, docenieniu i podziękowaniu za nie. Dziś opowiem o jednym z naszych ichigo-ichie, bo właśnie chcę za nie podziękować…

Dawno temu w Cali

No może nie tak dawno, bo zaledwie dwa lata temu, w czasie naszej podróży po Kolumbii, złożeniem losu dotarliśmy do Cali. Cali ma swoją reputację. Legenda głosi, że jak tylko miniesz znak “Cali” na wjeździe do miasta, to możesz mieć pewność, że twój portfel, torba i nerka zmienią właściciela. Na szczęście my już dawno przestaliśmy wierzyć w straszki, bo nigdzie się nie sprawdzają, a wierzcie mi spędziliśmy w Kolumbii prawie rok, byliśmy w Panamie, Gwatemali, Salwadorze i Meksyku, a nerki (podobnie jak i inne części ciała) jak na razie, w komplecie i na miejscu. Z tą wiedzą i przekonaniem, że Kolumbia to jednak nie to co słychać w TV, postanowiliśmy zahaczyć o to miasto, przelotem w drodze do Pasto. 

San Antonio

Zatrzymaliśmy się w starej dzielnicy San Antonio, bo postanowiliśmy zobaczyć muzeum sztuki współczesnej Tertulia. Sztuka współczesna w Kolumbii jest bardzo bujna, zaangażowana i ciekawa, więc od samego początku naszej wyprawy celowaliśmy w tego typu przybytki. San Antonio rozpościera się wokół parku o tej samej nazwie. Jest to najstarsza dzielnica Cali. Wieczorami, na wzgórzu, na szczycie którego znajduje się najstarszy w mieście malutki kościół, piknikują ludzie. Tego sobotniego wieczoru, kiedy tam się pojawiliśmy, park powoli zapełniał się ludźmi, okolicę wypełniały zapachy dochodzące z pobliskich restauracyjek i ulicznych stoisk z jedzeniem. Wszędzie słychać gwar rozmów, śmiechy, no i salsę, bo musicie wiedzieć, że Cali to światowa stolica salsy. Drobni handlarze krążyli pomiędzy piknikującymi ludźmi. Na podjeździe do plebanii jakiś zaradny biznesmen wypożyczał dzieciom plastikowe skrzynki po piwie. Za drobnych 2000 pesos (czyli 2PLN) można było przez 20 minut zjeżdżać po gładkim, śliskim betonie, co Vincent niezwłocznie uczynił.

Na jednej z uliczek otaczających park, naszą uwagę przykuł spory mural, a tak naprawdę jeden jego element. Mural był niezwykle kolorowy, zaangażowany, wpisujący się w widoczny w całej Kolumbii ruch walki o prawa kobiet. Widzieliśmy wiele takich we wszystkich miastach, w których byliśmy. Na środku ściany namalowany był napis, który był kalką grafiki kolumbijskiego artysty Antonio Caro. Natrafiliśmy na grafiki Caro w muzeum sztuki współczesnej w Medellin. Zainteresowało mnie to. Podobała mi się jego sztuka, więc byłam ciekawa czy nie moglibyśmy się dowiedzieć czegoś więcej. Obchodząc dom szukałam śladów czy jest jakoś powiązany z tym artystą. Na ścianach zadaszonego ganku wisiało więcej grafik, więc niewiele myśląc, zaczepiłam siedzących na tam ludzi. Moim niespecjalnie wtedy płynnym hiszpańskim zapytałam czy są jakoś związani z artystą i okazało się, że są!

Todo esta muy Caro 

Cali jest położone w strefie tropikalnej więc w grudniu było przyjemnie ciepło (wg europejskich standardów skwar jak diabli). Siedzący na ganku Maria i Eugenio rozpoczęli już sobotni wieczór i gdy napatoczyliśmy się przed ich dom, byli już wysoce zrelaksowani. Zaciekawiło ich jak to możliwe, że ludzie z Polski znają nazwiska artystów kolumbijskich. Okazało się, że Maria miała polskie korzenie i to chyba skłoniło ich do zaproszenia nas do środka. Chwilę później rozmawialiśmy tak jakbyśmy się znali od dawna, przy czym warto wspomnieć, że nie do końca mieliśmy wspólny język, więc mieszaliśmy wszystkie jakie znamy. Cała rozmowa toczyła się wokół sztuki, a ich dom był jej pełen.

*Todo esta muy Caro – grafika autorstwa kolumbijskiego artysty Antonio Caro Lopera to gra słów: wszystko jest bardzo Caro, czyli drogie. Caro złożył te słowa nadając im kontekst społeczno polityczny obrazując niezadowolenie społeczne narodu. Słowa te były niezwykle trafne zarówno w 1970, kiedy artysta po raz pierwszy przedstawił swoją grafikę szerokiej publiczności, jak i teraz. Jest to gorzkie stwierdzenie, że wszystko jest wysoko wyceniane i drogie dla ludzi walczących o przeżycie, wszystko oprócz ludzkiego życia. Caro włożył w to stwierdzenie i siebie prześmiewczo patrząc na siebie, podkreślając rozwarstwienie społeczne. 

Dom sztuki

W tym momencie musicie mi uwierzyć na słowo, bo przez ten cały czas zrobiłam tylko jedno zdjęcie wnętrza. Nawet mi do głowy nie przyszło, żeby zaburzyć dynamikę naszej rozmowy pytaniem o możliwość zrobienia zdjęcia. Trochę żałuję, ale z drugiej strony szkoda czasu na żale, po to są wspomnienia i umiejętność czytania, prawda? Eugenio uwielbiał ten dom. Sposób w jaki opowiadał o nim, o ilu szczegółach wspominał był hipnotyzujący. Vincent natychmiast zaprzyjaźnił się dwoma dużymi psami, a my ruszyliśmy na zwiedzanie. 

Sam dom z zewnątrz nie prezentował się może zbyt okazale, ale wpisywał się w architekturę dzielnicy. Był jednym z wielu białych, parterowych budynków na skraju parku. Został zbudowany w połowie XVIII wieku. Typowe dla tej części świata zakratowane, niewielkie okna, wielka brama z boku, z przodu ganek – równie ciężko zakratowany. Nie zapytałam czy to pozostałość po dawnych czasach czy też konieczność współczesności. 

Wnętrze było imponujące

Wielka otwarta przestrzeń, z małym patio wypełnionym roślinami na środku. W domu panował miły półmrok. Efekt ten potęgowały ciemne ściany w większości pomieszczeń i terakota na podłodze. W tropikach półmrok jest kojący, gdyż na zewnątrz słońce atakuje z każdej strony. Rozproszone światło ledwie zaznaczało kształty nielicznych mebli. Lampy służyły wyłącznie sztuce. Z każdej ściany wołała nas jakaś mocna grafika, zdjęcie lub ekspresyjna rzeźba. Już po tym można było stwierdzić, że właściciele mają wyjątkowy gust.

Dom nie był duży. Z tego co pamiętam miał nie więcej niż trzy sypialnie. Eugenio opowiadał i pokazywał. Tu powozownia, tam łaźnie… Łaźnie, nie łazienki, osobne dla kobiet i mężczyzn, z wielkimi marmurowymi wannami, dywanami i bujną roślinnością. Łazienka byłaby określeniem lekko obraźliwym w tym przypadku. Wszystko to było jednak tylko tłem do dużej kolekcji obrazów, rzeźb, grafik i zdjęć. Było tam więcej Caro, kilka innych znanych nazwisk wyskoczyło po drodze. Wystarczyło jedno spojrzenie, żeby stwierdzić, że właściciele domu nie są przeciętnymi zjadaczami chleba.

Eugenio y Maria

Nasza rozmowa daleka była od normalnej. Artyści jakoś tak inaczej widzą wszystko. Zdania nie mają logicznego ciągu, wszystko bardziej przypominało wir żartów i opowieści. Barwne, szalone, lekko pijane, bo nasi gospodarze napoczęli już sobotni wieczór. Maria, poetka, wariatka, wolny duch o gigantycznej energii niepozwalającej jej usiedzieć w miejscu. Eugenio, także poeta oraz reżyser filmowy (tak to przynajmniej wtedy zrozumieliśmy, bo przypominam, że wtedy nasz hiszpański nadawał się na zamówienie jedzenia w restauracji i pogaduchy z taksówkarzem). Para przepięknych kolorwych ptaków…

Nasze spotkanie dobiegło końca, wyściskaliśmy się na pożegnanie. Następnego dnia raniutko wylecieliśmy z Cali do Pasto i wieczorem, w hotelu, okazało się, że nie pamiętamy ich imion… Maria wrzuciła Marcinowi swojego Instagrama, ale nie mogliśmy go odnaleźć. Rzuciliśmy się w wir podróżowania z postanowieniem odnalezienia ich w sieci po powrocie. Jednak po powrocie na łódkę dopadło nas życie i gdzieś ta myśl zaginęła. 

Dwa lata później, przeglądając zdjęcia natrafiłam na tych kilka głupawkowych fotek i postanowiłam ich znaleźć. Przekopałam się przez wszystkich znajomych na Instagramie, znalazłam Marię. Okazało się, że wyprowadziła się do Włoch. Eugenio był też nie najłatwiejszy do znalezienia, ale udało się. Pierwsze hasło w Google skierowało mnie do Muzeum Tertulia w Cali – Eugenio, dyrektor działu kinematografii… po hiszpańsku directorio,  myśleliśmy, że oznaczało to reżysera, a tu chodziło o dyrektora. Znalazłam zdjęcia, CV i… informację o jego śmierci. Niestety Eugenio Jaramillo Londoño zmarł w 2023. Wszystko co przeczytałam tylko potwierdziło nasze o nich wyobrażenia. Nasz zamiar odwiedzenia muzeum Tertulia się nie powiódł, ale za to poznaliśmy osobę, która je współtworzyła.

Ichigo-ichie

Niezmiernie się cieszę, że udało mi się ich odnaleźć, bo ten dzień, to spotkanie… to było prawdziwe ichigo-ichie. To właśnie takie momenty sprawiają, że podróżowanie jest takie fantastyczne. Odważę się nawet stwierdzić, że dla takich chwil warto żyć, a ten dzień z Cali zapamiętamy na pewno na całe życie. Dziękujemy za tamten dzień, Maria i Eugenio, muchas gracias, ichigo-ichie…

pozdrawiamy z zimowego Meksyku, gdzie coraz bardziej marudzimy i narzekamy na pogodę przygotowując się na kolejny etap naszego rejsu – Pacyfik!

Keep up to date with our monthly newsletter

Select list(s):
We keep your data private and share your data only with third parties that make this service possible. Read our Privacy Policy.
Share...🧡

Podobne wpisy

2 komentarze

  1. Cześć.
    Dziękuję za bardzo ciekawy post. Muchas gracias, ichigo-iche…

    Pozdrawiam / Best regards
    Cpt. Dariusz Szarek
    POL000SB9
    MMSI: 261404000

    1. Kasia pisze:

      Dziekuję bardzo za miłe słowa! pozdrawiamy serdecznie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *