Monstery i warzywka
Kolumbia 🇨🇴: Każdy nowy kontynent, kraj, miejsce niosą ze sobą cały pakiet osobliwości. Czasem wywołują one efekt wow, czasem zadziwienie, raczej nie w kategoriach źle/dobrze, a już na pewno nigdy nie „u nas jest lepiej”, bo szczerze mówiąc nie bardzo już wiemy, gdzie miałoby być to „u nas”. Tak było i tym razem…
Kolumbia jest dla nas pierwszym krajem Ameryki Południowej. Jest również ogromna i nie da rady zobaczyć jej z brzegu, zwłaszcza, że na wybrzeżu karaibskim jest tylko kilka portów, które stanowczo nie oddają różnorodności tego kraju. Jeszcze na Arubie, czekając na koniec sezonu huraganowo-burzowego, zaplanowaliśmy miesięczną wyprawę z plecakami i gdy tylko pogoda pozwoliła, ruszyliśmy na podbój nowego kontynentu. Trasa z Aruby do Kolumbii to też nie lada miejsce na żeglarskiej mapie świata. Jest znane z łamania statków, masztów i generalnego męczenia żeglarzy. Jeśli wybierasz się tam jachtem to krótki opis na co zwracać uwagę znajdziesz tu.
Pisząc te słowa siedzę już w Panamie i mogę spokojnie ocenić z boku nasz pobyt w Kolumbii, która nas zachwyciła i z pewnością tam wrócimy. Postaram się opowiedzieć jak najwięcej. Tym razem będzie o szeroko pojętych kulinariach.
Warzywa, warzywa, warzywa, owoce i… piwo
Pierwszy szok przeżyliśmy już w sklepie spożywczym w dziale warzywno- owocowym, gdzie półki uginały się od wszelakości. I to jakiej! Po dwóch latach wyspiarskiej biedy warzywnej rzuciliśmy się na świeżyznę i… piwo. Jeżeli chodzi o nas, to podejście do piwa mamy zgoła odmienne. Marcin lubi bogate w smak piwo z małych produkcji (tzw. craft beer, piwo rzemieślnicze), choć nie wzgardzi i zwykłym zimnym, gdy słońce próbuje ugotować mózg. Ja natomiast, lubię tylko takie piwo, które jest w składzie chemicznym i stężeniu o włos od wody. Generalnie żółta woda i bąbelki, tylko w odpowiedniej temperaturze. Piwo na Arubie, na której spędziliśmy kilka dobrych miesięcy, kosztowało 8 USD za puszkę i to w dodatku jakiegoś podłego Heinekena albo Budweisera, więc możecie sobie wyobrazić, że za często go nie piliśmy. Piwo kolumbijskie kosztuje ok 70 centów! W pierwszym supermarkecie w Kolumbii Marcin znalazł Beer Cave i prawie się tam wprowadził!
Zostawiając temat piwa, pierwsze tygodnie przebiegały w atmosferze ekstazy i zażerania się najlepszymi awokado, pomidorami, soczystymi pomarańczami… długo by wymieniać! Byliśmy absolutnie przekonani, że tak właśnie wygląda kuchnia kolumbijska. Jakież było nasze zaskoczenie, gdy w czasie naszej włóczęgi odkryliśmy, że typowe jedzenie kolumbijskie jest bardzo ubogie warzywnie i bazuje głównie na ziemniakach, ryżu, kukurydzy i innych bulwach. Oczywiście w dużych miastach można znaleźć wszystkie kuchnie świata, ale nie po to się jedzie pół świata, żeby jeść pizzę, a zwłaszcza jak się podróżuje z naszym kapitanem, który jest nie-lada smakoszem. Pierwszy przystanek – Medellin, w którym ochoczo oddawaliśmy się zarówno fine-diningowi jak i dworcowemu street foodowi, rozpuścił nas kulinarnie, ale tuż za rogatkami dopadała nas kolumbijska rzeczywistość czyli bandeja paisa* w kilku odsłonach.
Jeżeli o mnie chodzi to najchętniej żywię się roślinkami, co niestety nie zawsze jest możliwe. Moja początkowa ekscytacja warzywno-owocowa trwała przez kilka pierwszych tygodni pobytu w Kolumbii i skończyła się na całkowitej kapitulacji nad gigantycznym kotletem schabowym w Pasto. A było to tak…
* bandeja paisa to typowe danie kolumbijskie. Całkiem możliwe, że ta potrawa wystęuje internacjonalnie w sąsiednich krajach Ameryki Południowej. Jak tam zawitamy, to Wam opowiemy! Składa się z kilku rodzajów mięsa, kaszanki, fasoli, ryżu, juki i plantanów zgniecionych na placki i smażonych na głębokim tłuszczu, zwanych patacones. Tak, to wszystko na jednym talerzu! Czasem, jak szczęście dopisze, można dostać awokado. Często do tego serwowane są jeszcze frytki…
Pasto
Ta… Pasto będzie się często przewijać w naszych opowieściach, bo Pasto nas zauroczyło podróżniczo. Nie dlatego, że jest piękne albo chociaż urocze. Nie! Dlatego, że było zupełnie nieturystyczne i zupełnie odmienne od wszystkiego co widzieliśmy w Kolumbii. Pasto to duże, prawie 400 tysięczne miasto, położone wysoko w Andach, na głębokim południu, niedaleko granicy z Ekwadorem. Lotnisko znajduje się poza miastem, jeszcze wyżej w górach, powyżej chmur, na płaskowyżu, który rozmiarami, umówmy się, nie przypominał Okęcia, raczej coś bardziej a la Bydgoszcz. Ekscytacja nowym miejscem dopadła nas jeszcze w samolocie z Cali, który po 15 minutach wleciał w Andy i tak już leciał pomiędzy górami przez kolejną godzinę, a potem, bez zauważalnego zniżania się do lądowania, z chmur nagle wyłonił się pas startowy, pilot po prostu wyhamował i ciach: witamy w Pasto!
Wylądowaliśmy tam w niedzielę po południu. Jakież było nasze zdziwienie gdy zjeżdżaliśmy z góry, z lotniska do centrum… Po pierwsze rozmiar miasta (spodziewaliśmy się czegoś wielkości może Iławy, no może Kielc). To miasto było wielkie. Rozlane po dolinie i wszystkich okolicznych wzgórzach. Po drugie… miasto było praktycznie puste! Dosłownie kilka osób na ulicach. W lekkim szoku ruszyliśmy na poszukiwanie jedzenia, bo po całym dniu głód poważnie zajrzał nam w oczy. Nasz hotel znajdował się w centrum miasta. W tym centrum, teoretycznie, miały być i restauracje. Otóż nie! Wszystkie miejsca z google maps zamknięte. Nie to, że wybrzydzałam, że musi być wegetariańskie, albo inne tajskie. Wszystko zamknięte. żadnego baru ani nawet street fooda. Sklepy też zamknięte. Trochę poza centrum – restauracja ostatniej szansy, a potem to już tylko snickersy z minibarku w hotelu.
La Espanola
Wyobraźcie sobie taką scenę. Zmierzch. Ciemny napis na ciemnej ścianie głosi :„Espanola”. Spoglądam na telefon. Google maps niestety zgadza się z szyldem. Patrzę ze zdumieniem na budynek przede nami. Ciężkie, drewniane drzwi z zakratowanym wizjerem. Takie drzwiczki w drzwiach, na tyle duże, że można przez nie wystawić lufę strzelby. Ciemne okna, również zakratowane. Wygląda bardziej jak nieczynny dom pogrzebowy niż jak restauracja.
Stoimy na środku szerokiego chodnika. Dyskutujemy co dalej. Jest już późno. Puszczają nam nerwy. Kątem oka łapię czyjeś karcące spojrzenie*. Jakaś rodzinka mija nas, podchodzi do tych drzwi i puka.
Scena robi się naprawdę dziwna. Kilka dobrych sekund później, wizjer otwiera się z hałasem. Pojawia się w nim Oko, które obrzuca spojrzeniem rodzinkę po czym… wizjer bez słowa zamyka się. Cisza. Milkniemy w połowie zdania. Po chwili zawieszenia dobiega nas szczęk otwieranych zamków. Co najmniej trzech, sądząc po odgłosach. Drzwi otwierają się i rodzinka wchodzi do środka.
Jak w zwolnionym filmie obserwujemy drzwi powracające do futryny. W mgnieniu oka wszyscy troje rzucamy w ich kierunku. Ustępują pod naporem naszych ciał. Przed nami stoi Oko wraz z resztą ciała, które powiększa się zauważalnie unosząc brew**. Zgłodniały mózg nie pozwala na sformułowanie żadnego sensownego zdania. Przez dobre pół minuty wyrzucamy z siebie wyrazy, z których najczęściej powtarzają się comida i hambre – czyli JEŚĆ, bo głód wkrótce nas zabije!
– Claro, bienvenidos!***
*Fakt, polski zawsze brzmi dla Kolumbijczyków jak kłótnia, a my tu się do tego gorąco spieramy
**wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że blond turysty to rzadkość w tych okolicach
*** „oczywiście, witamy!” Historia pewnie nie była taka dramatyczna, ale głód i czas dodają każdej historii smaczku 🙂
Monster
Głód, jak wiadomo wszem i wobec, nie jest sprzymierzeńcem ani zakupów, ani zamawiania w restauracji.
W tym wypadku nie było inaczej. Nie usłyszeliśmy, nie zrozumieliśmy, lub po prostu zignorowaliśmy kelnera, który nas ostrzegł, że porcje są duże i zamówiliśmy specialite de la maison, czyli kotlety w panierce razy trzy, plus zupy – tak na wszelki wypadek. Jak przeczytaliśmy później, La Epanola słynie z kotletów panierowanych robionych z wieprzowiny, wołowiny lub drobiu. I w zasadzie na tym, poza zupką dnia, kończy się wybór. Jest to ich danie popisowe i niezmienny punkt menu od 40-stu lat. To co przyniósł kelner dla trzech osób nie zmieściło się na stole. Kotlety były wielkości dużej pizzy! Nie zrozumcie mnie źle: czasem dla podkreślenia wielkości się mówi, że kotlety były wielkości dłoni. Te były wielkości 3 dłoni! Monstery, jak to stwierdził Vincent. To co zostało, a co dostaliśmy w tzw. doggy bag, wykarmiłoby jeszcze ze 4 osoby! Zaliczyliśmy stan cudnie nazywany przez moją Babcię pt.„oczy by jeły, a pysuk nie może”, po czym powlekliśmy się do hotelu na zasłużony spoczynek!
Następnym razem opowiem o kajmanach, kawie i paru innych ciekawostkach
Yo-Ho! z pokładu White Doga….
KMV+Matt z Panamy