Tobago

Zupełnie niedawno Facebook przypomniał mi, że to już cztery lata odkąd pierwszy raz wylądowaliśmy na Tobago. Zdałam sobie sprawę z tego, że opisaliśmy ostatecznie tylko naszą przygodę z wenezuelskimi rybakami, a nic kompletnie nie wyszło z pisania o wyspie. Chyba trochę dlatego, że ta wyspa jak na razie to mój osobisty top faworyt na Karaibach i taki trochę top secret. Turystyka na wyspie jest w większości lokalna i szczerze mówiąc, to niech tak pozostanie. 

Wyspa położona jest z dala od utartych szlaków Karaibskiego Disneylandu i trochę się trzeba narobić, żeby tam dopłynąć, dużo łatwiej od południa, z Gujany czy Surinamu. Kiedy pierwszy raz wpłynęliśmy do zatoki Man-o’war, po pierwsze byliśmy zmęczeni po atrakcjach nocy w sieciach, po drugie byliśmy wypełnieni cruiserskimi legendami w temacie biurokracji, praw, kar i piratów. Nie spodziewaliśmy się… Tobago. A musicie wiedzieć, że przez ostatnie lata żeglowania po Karaibach określenie „Tobago” oznacza coś absolutnie fantastycznego i nieoczekiwanego. Teraz, siedząc już w Meksyku po drugiej stronie Kanału Panamskiego, możemy powiedzieć, że Tobago nadal w czołówce, chociaż im dalej na zachód tym większa konkurencja.

Hello Tobago!

Pamiętam dobrze, jak pierwszy raz wpłynęliśmy do Zatoki Man-O-War. Poranna mgła powoli odsłaniała zbocza gór wokół ogromnej zatoki. Chmary papug i wszelkiego rodzaju innego kolorowego ptactwa darły się wniebogłosy w drodze do roboty. Papugi są tak punktualne, że można według nich regulować zegarki. W czasie remontu naszego jachtu na Trynidadzie, codziennie o świcie budziły nas do pracy, lecąc w jedną stronę, a tuż przed zmrokiem wracały, ogłaszając gromko, że pora kończyć dzień. Trzeba słuchać natury! Papugi latają chmarami, bo nad nimi krążą orły i sępy i jak się jaka spóźni na kolejkę do domu, to leci nerwowo i cichutko tuż nad drzewami przysiadając co chwila. Wtedy tego nie wiedzieliśmy, ale też nigdy wcześniej nie widzieliśmy jeszcze takich chmar papug. Parafrazując znaną, polską komedię „Wróble, wrony, kaczki, gęsi, gołębie… to są ptaki polskie, które latają chmarami”, papug się nie spodziewaliśmy 😀.

Tobago Charlotteville
Zatoka Man O’War w pełnej krasie

Kotwicowisko zaznaczone na mapie okazało się dość nieduże, co gorsza wciśnięte w zatoczkę z wysokim brzegiem. W całej zatoce były 4 jachty. 4… nie 400! Postawiliśmy naszego Psa na dwóch kotwicach, bo strach nas zebrał, że przy byle podmuchu wylądujemy na wielkich kamieniach na brzegu. Zresztą, dalmierz poinformował nas, że do skał mamy 30 metrów, co oznaczało, że jakby coś poszło nie tak to zupełnie nie mielibyśmy czasu na reakcję. W innym przypadku pewnie byśmy się zastanowili nad sensownością tego miejsca, ale szczęki spadły nam na pokład przy pierwszych promieniach słońca i mózg zalała fala woooooow! I ten zapach… ach niepowtarzalny, intensywny zapach dżungli. Od „wow” przeszliśmy do głębokiego „I love you” w ciągu zaledwie kilku minut.

Charlotteville

Gazebo na górce

Charlotteville to niewielkie miasteczko na samym końcu wyspy. Tu kończy się też jedyna droga. Dosłownie. Na niewielkim ryneczku przy molo, pozostaje jedynie zawrócić. Na środku tego ryneczku stoi gazebo. Gazebo to rodzaj altanki z ławeczkami. Jest bardzo istotnym elementem architektoniczno – społecznym wiosek i miasteczek. Jest to miejsce spotkań, imprez oraz punkt obserwacyjnym dla miejscowej starszyzny, zaciekle komentującej otaczającą rzeczywistość. Nie ma szansy, żeby przejść obok bez co najmniej szczątkowej konwersacji. Gazebo służy również jako targ, przystanek, weekendowy schron dla DJ-ów i ich sprzętu grającego, bo musicie wiedzieć, że Tobago jest na granicy strefy równikowej i ulewne deszcze zdarzają się co chwilę. DJ-e zresztą też 🤪

Charlotteville to drugie co do wielkości miasteczko na wyspie, co nadal nie czyni go dużym. Nie można mu jednak odmówić uroku. Kolorowe domki wciśięte w zbocze gór pokrytych jaskrawo-zieloną dżunglą. Boisko, szkoła, szpital, biblioteka, dwa sklepy, trzy bary i punkt skupu ryb. To by było tyle. Wszystko jest otwarte kiedy tylko ich właścicieli nachodzi na to ochota. Wydaje się, że wszystko tam działa według jakiegoś klucza, którym napewno nie są godziny otwarcia zapisane na drzwiach. Towaru na półkach w sklepach “nie ma, ale może być”. Generalnie pełen luz karaibski z wielkim uśmiechem. 1000% No-Stress.

Życie w miasteczku toczy się trójtorowo, w trzech kategoriach wiekowych. Starszyzna – w gazebo, młodzież przed barem lub na parkingu, a reszta pod palmami na plaży przy molo. Kobiet nie widać na ulicy, kobiety na Karaibach nie mają czasu na bumelowanie*. Od czasu do czasu przychodzą na skwer i wkurzone zaganiają swoich chłopów do roboty. Mieszkańcy Charlotteville rzadko kiedy widują turystów, a zwłaszcza cruiserów (w maju byliśmy 62 łódką w 2019), więc są jako żywo zainteresowani każdą nową osobą. Po godzinie łażenia wszyscy nas znali, a po dwóch dniach pozdrawiali nas po polsku!
Przysłowiową wisienką na torcie fantastyczności tego miejsca są przechadzające się „po mieście” rodziny kurze. Tak, tak… tam na Tobago nie uznaje się wielożeństwa wśród drobiu. Każdy kogut ma jedną kurzą żonę i dumnie przechadza się z gromadą kurczaczków po ulicach miasta. Przysięgam, że brakuje tylko żeby kura miała białą, koronkową parasolkę, a kogut surdut i monokl.  Byliśmy zaczarowani, ba nadal jesteśmy.

*A z karaibską Mammą nie ma żartów, wywali za drzwi i po robocie. Faceci muszą się trochę postarać. Na Karaibach, a szczególnie na Trynidadzie i Tobago panują trochę inne niż w Europie zwyczaje. To kobiety mają domy i dzieci, mężczyźni mogą z nimi mieszkać, ale ani nie ma takich oczekiwań, ani zwyczajów, żeby za wszelką cenę utrzymywać tzw. Rodzinę. Rodzina oznacza najczęściej linię kobiety, jej rodzeństwo, rodziców, dziadków. Nie należy do rzadkości sytuacja, w której kobieta ma kilkoro dzieci z różnymi partnerami. 

Enchilada z Enchila

– Good morning! My name is Enchil, like enchilada**, easy to remember! – przywitał nas uśmiechnięty szeroko celnik, który przytuptał ochoczo do biura w kapciach, jak tylko wypatrzył nas przez okno swojego domu – It is so nice to meet new people! – uśmiech Enchila ograniczały tylko uszy, szerzej nie mógł. Enchil zupełnie zapomniał, że powinien się zachowywać jak urzędnicy z cruiserskich legend, którymi napychano nam mózgi na każdej wyspie od Martyniki na południe. Tobago nie cieszyło się wtedy dobrą renomą wśród cruiserów. Jak tylko wspominaliśmy, że płyniemy na Tobago, słyszeliśmy niekończące się opowieści o biurokracji, nieprzejednanych urzędnikach i niebezpieczeństwach czających się za każdym rogiem. Nic takiego nas nie spotkało ani za pierwszym razem ani za każdym następnym. 

Nim zdążyliśmy pomyśleć, Enchil pomógł nam wypełnić wszystkie papiery, udostępnił internet i osobny pokój, żeby Vincent mógł wziąć udział w zajęciach szkolnych (a były to czasy przed Starlinkiem i w każdym nowym państwie musieliśmy internet najpierw znaleźć!) i wysłał nas na pyszne jedzenie do Suckhole. 

** enchilada – popularne danie w obu Amerykach i na Karaibach, pochodzi z Meksyku. Jest to zawinięte w placek mięso z fasolą i warzywami, a następnie zapiekane lub smażone. 

Suckhole

Suckhole to wciśnięta pomiędzy palmy na plaży legendarna knajpa. Jedzenie jest przepyszne, enturage – nieoczekiwany. Przyrządza je kucharz, który bez wahania wypije z tobą piwko na schodach i pogawędzi o gotowaniu. Ok… nie wiem czy z każdym, ale z Marcinem chętnie gawędził. Może swój do swego ciągnie… nie wiem. Menu zawiera trzy pozycje: kurczak, ryba lub krewetki (czasem langusta). Koniec. Nie ma wybrzydzania, nie ma wymyślania, bo zamówienia odbiera burcząca właścicielka, a z nią nikt o zdrowych zmysłach nie dyskutuje, bo jej wzrok z pewnością może ci uszkodzić organizm, a i śmierć nie jest wykluczona. Jak się potrafisz zachować, uraczy cię najpiękniejszym uśmiechem świata i wtedy się czujesz jakbyś wygrał los na loterii.
A jedzenie? Kuchnia na Trynidadzie i Tobago to zupełnie inny świat niż pozostałe Antyle. Mieszanina kuchni z całego świata podana w ilościach odpowiednich dla olbrzymów. Za pierwszym razem w Suckhole nie wiedzieliśmy ile jedzenia przypada na porcję, więc zamówiliśmy trzy, a potem zajadaliśmy się tym jeszcze przez 3 dni. Bywaliśmy tam wiele razy, mądrzejsi o doświadczenie, zatrzymywaliśmy się na 2 porcjach, a i tak mieliśmy z tego obiad następnego dnia. 

Pierwszy na świecie

Tobago jest pełne malutkich wioseczek, pustych zatok, soczystej dżungli i pysznego jedzenia. Połowa wyspy jest parkiem narodowym i to w dodatku pierwszym na świecie, bo powstałym w 1776 roku (prawie 100 lat przed Yellowstone).

Po tym jak już Kolumb poinformował lokalną ludność na Karaibach, że od teraz są odkryci i mogą poprzebywać mu łaskawie koło stopy (byle grzecznie), kilka plemion aktywnie odrzuciło owo błogosławieństwo i zaczęli sprawiać tzw. “problemy”. XVII – wieczni biznesmeni z Europy szybko oszacowali, o które wyspy warto się bić, a które w zasadzie mogłyby sobie same nędznie egzystować i zrobili z kilku wysp tzw. „parki narodowe”. Że niby trzeba chronić naturę…bla, bla, bla. Prawda taka, że tych kilka wysp to pokryte dżunglą wulkany, które i tak nie nadawałyby się na plantacje, a w dodatku za co drugą palmą czaił się wredny, niewdzięczny Arawak, albo nie daj boże Karib, co nie gardził stekiem z wroga (!). Takie wyspy to min. Dominika, St. Vincent, część St. Lucii i północna część Tobago. 

James Bond może, mogę i ja!

Ian Fleming, znany skąd inąd autor legendarnego Jamesa Bonda znalazł na Tobago swoją pisarską kryjówkę, więc i my postanowiliśmy nie być gorsi i przy następnej wizycie na wyspie, zaszyliśmy się dla odmiany w lesie, bo las na Tobago jest magiczny. Taki właśnie jak sobie można wyobrazić gęstą zieloną dżunglę, miejscami tak gęstą, że nie widać nieba. Tobago oprócz kilku węży z gatunków dusicieli i standardowego zestawu robali nie ma w zasadzie większych drapieżników, więc jak się zaszywaliśmy, to nie musieliśmy drżeć o kontynuację naszych rodów. Przyznam bez bicia, że i teraz, do tej kryjówki w lesie, wróciłabym najchętniej. 

Z tęsknym westchnieniem w stronę zielonego Tobago
Z betonowej dżungli
White Dog Crew

Keep up to date with our monthly newsletter

Select list(s):
We keep your data private and share your data only with third parties that make this service possible. Read our Privacy Policy.
Share...🧡

Podobne wpisy

2 komentarze

  1. Lala2 pisze:

    Czasowo nie moglas lepiej trafic z tym reportazem. Wracam w przyszlym tygodniu do Trinidadu i wczoraj sie zastanowialem czy warto “bic” na Tobago. No i problem z glowy

    1. Kasia pisze:

      Ojej! Warto! Na Tobago jest cudnie, zielono, miło, super nurkowanie, smacznie… ale to już wiesz! północna część i zatoki są fantastyczne, na południu trochę więcej ludzi. Popytaj tylko jak tam dopłynąć z Trini, trzeba iść bardzo blisko brzegu,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *