Skąd jesteście?
Pierwsze pytanie, które słyszymy w nowym miejscu to „Skąd jesteście?” „Skąd? z Polski?”
Reakcji na to jest mnóstwo. Polska ma wiele zalet. Zazwyczaj nie budzi specjalnie negatywnych emocji. Będąc Polakami umykamy kategorii „gringo”, co w większości miejsc uwalnia uśmiech na twarzach naszych rozmówców. Często jednak nie budzi żadnych skojarzeń. Tak, tak drodzy współPolacy -żaden tam mesjasz wśród narodów, czy inne bzdury, których nauczano nas w szkołach – znaczna część ludzi na świecie nie wie nic o Polsce.
Europa jawi się często jako inna planeta, bo tak daleko, a co dopiero jakiś tam mały kraik. Zresztą, dla nas Europejczyków ilość i wielkość państw w Europie jest normalna, dla ludzi z innych kontynentów, jest to często wiedza szkolna nie warta zapamiętania, bo żeby zobaczyć te państwa na mapie trzeba ją mocno powiększyć, generalnie są ważniejsze sprawy w życiu niż znajomość państw europejskich, wliczając w to Polskę.
”Poland? yes, yes, I know, Holland!..”
W krajach Ameryki Centralnej i Południowej, Polska kojarzy się jeszcze z papieżem JPII, najczęściej jednak, nawet głęboko w dżungli amazońskiej, z … Robertem Lewandowskim! Jesteśmy bardzo wdzięczni Robertowi Lewandowskiemu, że istnieje, bo wiele razy otworzył nam drogę do ciekawych konwersacji, ułatwił papierologię, poprawił humor celnikom i przysporzył wielu uśmiechów. „Lewandowski król Polski” mawiamy często.
O, śmiejemy się czasem do rozpuku. Jak w trakcie naszej podróży do kolumbijskiej Amazonii, gdy wylądowaliśmy w Letitii. Na śniadanku w barze na ulicy przysiadł się do nas niezwykły gość, który spokojnie w każdym filmie mógłby grać szamana i to bez charakteryzacji. Zresztą może i był szamanem.. Z jednym okiem za lekką mgiełką, szerokim pasem ze skóry zwierzęcia, za którą damy w Paryżu płacą grube tysiące i z wielkim zębem jaguara zawieszonym na szyi…szaman – wypisz wymaluj.
„Polonia? Catolicos?, yo tambien – raczej stwierdził niż zapytał, żegnając się przy tym nabożnie – tak, tak ja Katolik, Kaaatolik… w imię ojca, syna… ale moja dusza… – dodał puszczając do nas oko, łapiąc z ząb jaguara zawieszony na szyi i całując go – moja dusza jest jaguara! – zaśmiał się przy tym łobuzersko odsłaniając rząd zębów, które były zupełnie nie holywoodzkie, ani nawet nie holyłódzkie.
Zdjęcia oczywiście brak, bo kto robiłby zdjęcia, jak taka historia się dzieje… a tak a propos tego miejsca, to tam dowiedzieliśmy się, że salsę można tańczyć nie tylko na ulicy (wiadomo!), ale i do śniadania, konkretnie – do owsianki.
Skarb z Mayreau
Czasem jednak zdarzają się skarby takie jak sklepikarz na Mayreau, który okazał się erudytą pierwszej klasy. Nie dość, że poinformował mnie o nowej książce Normana Davies’a, to jeszcze zaskoczył wszechstronnością swojej wiedzy historyczej. Jego znajomość historii Polski i interpretacja naszych dziejów w kontekście historii światowej mogłaby zawstydzić niejednego historyka, nie mówiąc już o zwykłych zjadaczach chleba. „Zaskoczył mnie” brzmi źle, bo niby dlaczego gość na mikro wyspie Mayreau miałby nie wiedzieć nic na temat Polski? Nie, „zaskoczył” to złe słowo… jak zwykle zaskakuje mnie to, że podróże pozwalają mi spotkać ludzi, których bym nigdy nie spotkała, gdyby nie ten styl życia.
Tak, to chyba jest to, co najbardziej lubię w podróżowaniu – spotykanie niezwykłych ludzi. Ten sklepikarz okazał się kimś w rodzaju wysłannika królowej, zaufanej osoby, bo Grenadyny to jeszcze Commonwealth i bardzo im imponuje koneksja z Wielką Brytanią. Pokazał mi nawet listy własnoręcznie podpisane przez R.I.P. Elisabetę. Szaleństwo. Wysłał nas z misją ogołocenia z książek anglojęzycznych wszystkich pralni i barów na całych Karaibach. Mission accomplished. Zresztą, jeśli kiedykolwiek będziecie na Mayreau, odwiedźcie sklepik na górce od strony Salines Bay. Przy odrobinie szczęścia możecie zostać oczarowani!
Na końcu świata (lokalnym)
Ale nie to skłoniło mnie dziś do napisania tego tekstu. Było to zdjęcie z naszej podróży po Kolumbii, bardzo zresztą bogatej w historie. Historie, które nadal są nieopowiedziane, a raczej nienapisane, a to już rok minął. Porządkując zdjęcia znalazłam dwa, które przypomniały o jeszcze jednym śmiesznym „skąd-jestesiu”.
Gdzieś w centralnej Kolumbii, na dworcu autobusowym o wielkości pinezki, na którym nie było nawet rozkładu jazdy, ale za to była pętla do zawracania, bo to był jeden z tych lokalnych końców świata, gdzie nawet ptaki zawracają. Wpadliśmy zziajani do autobusu, który miał nas zawieźć na następny koniec świata. A tam sprzedawca biletów. Nie interesowało go dokąd jedziemy, tylko skąd jesteśmy (pewnie dlatego, że z końców świata można wyjechać tylko w jednym kierunku, dah…). Ledwo mogliśmy złapać oddech, bo dodatkowo ten koniec świata był dość wysoko w górach, więc na wydechu wyrzuciliśmy „Polonia!”, a on nam na to wyjeżdża piękną polszczyzną.
„Witaj w moim autobusie, jak miło cię widzieć? Mam nadzieję, że Ci się u nas podoba”
Bez akcentu. Pełnym zdaniem. Jak nic nie Polak. Jak już zebrałam szczękę z ziemi, pytam ja Pana nie-Polaka skąd ci on jest? Na co on, już po hiszpańsku, że na tym ta jego polszczyzna się kończy, ale… „Ruch Chorzów to najlepsza drużyna świata”. Wychodzi z autobusu i klepie czule jedyną naklejkę na budynku dworca. Guess what? Ruch Chorzów! Na końcu świata. Takiego czegoś nie da się zaplanować!
A najlepsze, że mam te zdjęcia! Dzięki nim nigdy tego nie zapomnę! Szkoda mi tylko tego szamana… ale ta dusza jaguara zostanie chyba na zawsze w mojej pamięci!
Yo-ho Pozdrawiamy z San Andres,
z wyspy, o której trzeba wiedzieć, żeby ją znaleźć na mapie
Kasiu, Was blog jest swietny. Piszesz bardzo interesujaco i przyblizasz nam, czytelnikom miejsca ktore odwiedzacie. Moze czas zaczac myslec o ksiazce? Napewno wielu ludzi siegnie po nia zeby przezyc przygode. Historia z Ruch Chorzow przypomniala mi pobyt w Chorzowie u przyjaciol w latach dziewiedziesiatych. Z okna samochodu widzialem duzy napis na scianie „Chorzow domaga sie dostepu do morza”.
Dziękuję! Jakże miło zobaczyć takie słowa! Materiał na książkę już mam, teraz dumam nad ciekawą formą takiej opowieści. Szukam inspiracji 🙂 Pozdrawiam serdecznie