Co się stało w Meksyku?
Od kilku miesięcy, w zasadzie odkąd opuściliśmy wody Zatoki Banderas i zostawiliśmy brzegi Ameryki za rufą, zastanawiam się jak ugryźć temat Meksyku, bo mieliśmy co do niego wielkie oczekiwania. Już od Panamy ślinka nam ciekła na hasło jedzenie meksykańskie. Dia de Muertos, mariachis, piękna natura, góry, pustynie i wieloryby. I tak naprawdę wszystko to dostaliśmy, ale…
Od początku
Przypłynęliśmy do Meksyku w czerwcu, co się wiązało z tym, że pogoda nami rządziła. To uciekaliśmy przed huraganami to je goniliśmy, a to wszystko w towarzystwie potwornych burz. Nie dało nam to możliwości, żeby ten Meksyk poznać w tempie jakie lubimy, czyli slooooooooow. A po tylu latach podróżowania, jak gdzieś stoimy przez dwa tygodnie to w zasadzie uznajemy, że w ogóle nie poznaliśmy tego miejsca.
Pomiędzy dwoma sztormami udało nam się wyskoczyć w interior, żeby zwiedzić Oaxacę, która była super. Nie dało się nie dać wciągnąć w wir ulicznego jedzenia, kolorowych targów i wszechobecnej sztuki ulicznej. Oaxaca słynie z rycin: drzeworytów, linorytów i odbitek wielkoformatowych. Można je zobaczyć w całym mieście. Tamtejsza sztuka jest mocno zaangażowana politycznie i pełna agresji. Zaczepiła mnie tam historia Marii Sabiny, o której z pewnością opowiem w kolejnych postach. Oaxaca to miasto koloru, dobrego jedzenia i sztuki. Cóż więcej można powiedzieć po zaledwie kilku dniach? Podobało nam się tam i to bardzo. Po tym nam ten Meksyk trochę zniknął, bo chwilę później trafiliśmy do Zatoki Banderas, do Puerto Vallarta – do wielkiego miasta wypełnionego po brzegi Amerykanami. Czas, miejsce, finanse i szanse na pracę się tak zgrały, że postanowiliśmy zostać w bezpiecznej marinie na sezon huraganowy zamiast płynąć jeszcze dalej na północ, w głąb Zatoki Kalifornijskiej.
Zatoka Banderas
To miejsce szczególne. Zatoka jest otoczona pięknymi strzelistymi zielonymi górami, a wzdłuż wybrzeża rozlana jest mekka turystów z całego świata, czyli Puerto Vallarta. Wielkie rozświetlone hotele, baseny, wystrojeni turyści, setki łódek. Meksykańska Riviera… ale to co tam można znaleźć nie ma nic wspólnego z Meksykiem.
Przypłynęliśmy tam szukając schronienia przed huraganem w marinie Paradise. Pewnie byśmy stamtąd uciekli na północ, gdyby nie to, że po pierwsze sezon wrednych Chubascos już sie zaczął, a po atrakcjach rejsu z Panamy do Meksyku chcieliśmy odpocząć od Pogody przez wielkie P, a po drugie właśnie w tej marinie spotkaliśmy fantastycznych ludzi, którzy nas namówili żeby pozostać. Po drodze przypałętała się jakaś robota i byliśmy ugotowani na miękko w luksusie, którego zwykle ani nie szukamy, ani nam go nie brakuje. Cały sezon bawiliśmy się fantastycznie. Przeżyliśmy huragan i to kategorii czwartej, zaliczyliśmy wstrętnego COVIDA i sporo pracowaliśmy, ale też uczyliśmy się gotować, czytaj: imprezować, no i pławiliśmy się bezwstydnie w basenach resortu, do którego była przyklejona marina. Jednak mimo tego, że wypuszczaliśmy się w teren by szukać kontaktu z lokalną kulturą, to ten Meksyk pozostał gdzieś tam daleko. Poza zatoką, poza naszym zasięgiem.
Wieloryby
Sezon huraganowy się skończył, a wraz z nim przypłynęły wieloryby, które były jednym z naszych celów w Meksyku. Tylu wielorybów nie widziałam jeszcze nigdy w jednym miejscu. Mieszkańcy okolicznych wiosek mówili jednak, że coś się stało, bo było ich znacznie mniej niż zwykle. Trudno powiedzieć czy to wysoka temperatura wody, czy nadgorliwość orek. W zeszłym roku urodziło się zaledwie kilka, zamiast kilkudziesięciu, małych.
Nie mniej jednak dla mnie to było dużo. Wieloryby podpływały pod łódek na kotwicowiskach, a u wejścia do zatoki wystarczyło wsiąść do kajaka i można je było obejrzeć jak na dłoni. Jest coś podniosłego w obserwacji dzikich zwierząt na wolności, zwłaszcza tych ogromnych. W zatoce Banderas, zresztą nie tylko tam, nie wolno gonić motorówkami zwierząt morskich. Turyści wypływają na wody zatoki, żeby zobaczyć je z bliska. Liczba tych motorówek stanowczo przekracza to co uważałabym za rozsądne i wkurza jak widać ile ich na raz śledzi te łagodne olbrzymy.
U wejścia do zatoki, w Punta Mita, zaledwie kilka metrów od jachtu, co chwila pojawiały się w pobliżu fontanny. Stojąc dalej od brzegu mieliśmy prywatne show każdego dnia. Nocami, przy dużej bioluminescencji, która uwidaczniała się przy każdym ruchu wody, nawet przepływające ryby wyglądały jak małe podwodne neony, nie mówiąc o wielkich cielskach wyskakujących z wody w czarną noc. Magia. Było ich tak dużo, że zdarzyło się nawet, że zahaczyły płetwą o łańcuch kotwiczny sąsiedniego jachtu i przestawiły go kilkadziesiąt metrów dalej. Myśleliśmy, że to było wyjątkowe wydarzenie, ale okazuje się, że co roku jakiś jacht kończy z poważnymi uszkodzeniami po takim kontakcie. No cóż… taka cena podglądania natury z bliska. Tak mówię, bo nam się nic nie stało, chociaż żegując po zatoce wielokrotnie byliśmy o mały włos od kraksy. Właśnie przez wieloryby nauczyliśmy się pływać z głośno włączoną muzyką w kokpicie, żeby mogły nas usłyszeć i ominąć. Widok wieloryba czy na kotwicowisku, czy na otwartym morzu jest dużym przeżyciem i za każdym razem zatyka z wrażenia, a serce przepełnia wzruszenie. To trochę tak jak być świadkiem czegoś naprawdę doniosłego.
La Cruz de Huanacaxtle
Tuż po sezonie huraganowym wynieśliśmy się z mariny i zakotwiczyliśmy naszego psa w La Cruz de Huanacaxtle, które leży nieopodal Puerto Vallarta, również w zatoce. Praca, a tak naprawdę szybkość serwisu amerykańskich firm, z którymi musieliśmy współpracować przy naszych projektach zawodowych zatrzymała nas w tym miejscu 4 miesiące dłużej niż zakładaliśmy. Nasza frustracja połączona z generalnym vibem panującym pomiędzy lokalnymi mieszkańcami a żeglarzami i amerykańskimi rezydentami spowodowały, że nasz pobyt w La Cruz de Huanacaxtle nie należał do najprzyjemniejszych. Trochę nas ratowało to, że jesteśmy Polakami. Polska, a raczej inna niż angielska mowa, zmieniała miny i nastawienie, do tego stopnia, że zawsze i wszędzie rozmawialiśmy wyłącznie po polsku. Głupio, bo poznaliśmy mnóstwo fantastycznych Amerykanów, przyjaźnimy się z wieloma i jesteśmy dalecy od stereotypizowania ludzi, jednak to nie my byliśmy uprzedzeni, tylko Meksykanie. I co gorsza mieli powód…
Oj nieładnie, Gringo!
To jak Meksykanie byli traktowani przez lata zbudowało ogromną niechęć. Słyszeliśmy od nich samych na co sobie pozwalają przybysze z północy i ostatecznie nie ma się co dziwić, że tak to wygląda. Historie złego traktowania, rasizm, klasizm i wszystkie inne wstrętne -izmy zaistniały tam na raz i skończyło się to bardzo przykrą wrogością i bezpardonowym dojeniem na kasę (bardzo przepraszam, za kolokwializm, ale nie ma chyba innego adekwatnego określenia do tego stanu). Z drugiej strony przykro było widzieć, że żeglarze nie wykazują chęci poznawania przecudnie kolorowej kultury meksykańskiej. Jeszcze nigdy nie byliśmy w miejscu, w którym żeglarze by byli tak oddzieleni od lokalnej społeczności.
Społeczność żeglarska w La Cruz jest bardzo duża i prężna. Wszyscy ci, którzy się wybierają na Polinezję, czy też w stronę Panamy zbierają się co roku właśnie w zatoce Banderas, żeby przygotować siebie i swoje jachty na długi rejs. Jest mnóstwo imprez, koncertów, regat… ale nie ma w tym Meksykanów. Meksykanie w tym równaniu znajdują się po stronie tych którzy naprawiają, sprzątają i…kradną, ale nie do wspólnej zabawy. Na jednym placu w tym samym czasie impreza cruiserska z zespołem grającym amerykańskie przeboje, a na drugim mariachi grający dla swoich. Taka różnorodność byłaby to fajna, gdyby nie ta wszechobecna wrogość.
To wszystko zburzyło spokój duszy mej i zachwiało chęcią pozostania w Meksyku na dłużej. Zdaję sobie sprawę, że Meksyk to nie tylko Bahia Banderas, ale w podróży przez świat to w jaki sposób witają nas na lądzie ma kluczowe znaczenie, bo przecież my po tylu latach już nigdzie nie jesteśmy u siebie. Tak czy inaczej, mimo ogromnego niedosytu, który nosiliśmy w sobie postanowiliśmy opuścić ten niezwykle interesujący kraj i wyruszyć przez Pacyfik na spotkanie wymarzonej Polinezji.
Pozdrawiam z Markizów, które dla odmiany przyjęły nas z sercem na dłoni,
z myślą, że jeszcze kiedyś wrócimy do Meksyku,
bo wiele historii nas zafascynowało i wiele miejsc na mapie pozostało niezeksplorowanych.
Zostają na następny raz.
Myślę jednak, że to będzie wyprawa z plecakiem, a jacht zostawimy gdzieś indziej.
Kochani wielkie Dzieki za odcinek o Meksyku. Jak zwykle Wasze obserwacje dodaja koloru opowieścią . Od dawna miałem ochotę ale tez coś mnie powstrzymywało od wyjazdu do Meksyku. Wiele lat temu byłem raz w Cozumel ale to był resort dla chcących nurkować. Co do jedzenia to w mojej opinii meksykańskie jedzenie w New Jersey jest kiepskie w porównaniu do okolic San Francisco. Jest duża różnica i będąc tam u dzieci najadamy się na zapas. Pozdrawiam serdecznie i czekam na następny odcinek.
Bogumil
Bardzo nam żal, że takie mieliśmy odczucia, bo kraj jest piękny i ciekawy, jednak dla nas bez porównania np. z Kolumbią