#FixingBoatInBeautifulPlaces
…czyli jak się coś popsuje, to chociaż dookoła jest ciepło i ładnie…
Z Dominiki ruszyliśmy jeszcze 15mil na północ, na wyspy przed Guadelupą o wdzięcznej nazwie Les Saintes. Podobno Anglicy podpalali te wyspy, żeby zmylić Francuzów na Guadelupie i zniechęcić do ataków na Dominikę.
Jak widać na zdjęciach, nie było to specjalnie trudne – wyspy są suche jak wiór! Nasi nowi, lecz jednak już w randze, przyjaciele rozpoczęli powolną drogę na północ, a my nie wiedzieć czemu postanowiliśmy kilka miesięcy wcześniej skierować Rodziców na Tobago i termin ich przyjazdu zbliżał się nieubłaganie. Jak się ma fajną kompaniję, to i trudno się rozstać i czas jakoś tak szybko leci…. szlag-by-to-traf czas się zbierać. Kilka dni i kilka imprez później wyściskaliśmy się, zatrąbiliśmy w konchy i do zobaczenia w grudniu Friends!
– Tobago…. cholera, daleko.
– no….
– a mogliśmy wybrać Bahamy
– no…
Spieszyć się nie musimy, bo czasu akurat, ale trzeba ruszać przynajmniej na południe. Pies chyba wyczuł, że nam się nie chce, bo jak zaczęło się psuć, to całą serią 🙂
Winda zwana Wandą
Przedarliśmy się przez pola seagrassu z powrotem na Dominikę. Nielegalnie, po cichutku, przycupnęliśmy na kotwicy w Portsmouth i rano wyruszyliśmy na Martynikę. Slalomem pomiędzy szkwałami wytelepało nas okrutnie, nie mówiąc nawet o tym, że wymoczyło i wymarzło jakby to jakaś zima, wiosna lub nie-wiadomo-co było, więc z radością powitaliśmy kotwicowisko w St. Pierre, na Martynice.
Niestety o poranku, po przeżyciach z poprzedniego dnia, Winda zwana Wandą postanowiła, że jest po poprzednim dniu zbyt wstrząśnięta, nie mieszana i to bez oliwek, że nie może tak dalej, więc postanawia się zepsuć. Poza tym łańcuch śmierdzi rybą i jej życie jest do du…! Szlag-by-to-traf nowa winda znowu tysiąc…
tu mała dygresja…. generalnie scenariusz zwykle wygląda tak:
Kaśka…nie działa tu wstaw cokolwiek!
– Cholera. Naprawisz? – tu po raz pierwszy słyszę w oddali ten wstręty dźwięk kasowanych dolarów ka-chig! FUJ 🙂
– No co ty, przecież ja się na tym nie znam… – kryguje się Marcin
– No ale spróbuj, przecież ty wszystko umiesz…
– Co ty gadasz! to nie takie proste!…. ale, ale poczekaj, może by to rozłączyć/przelutować/wymienić kabel/wtyczkę/skręcić*
20 minut do 2 dni, 4 do 6 piw lub/i kilka stów później….
– HA! Kochanie masz genialnego męża!
– wiem przecież, to co… płyniemy?
* Niepotrzebne skreślić
tym razem: lutownica/kabel/śrubokręt/lekko zszargane nerwy/ – czas: 30 min.
Marcin vs. Winda zwana Wandą 1:0
W Fort-de-France czekali na nas znajomi no i obiecaliśmy podwieźć Bartka bosmana z Fryderyka Chopina z Martyniki na Carriacou. Fort de France funduje nam zwykle efekt zoo w najczystszej formie i generalnie nie jest naszym ulubionym miejscem. Szczęśliwie, jak się ma dobre towarzystwo to żadne miejsce nie straszne, więc bawiliśmy się przednio przez kilka dni. Vincent zaliczył street dance contest i od tamtej pory brekdensuje nam w mesie, że aż się maszt trzęsie.
Lenistwo…
tia.. lenistwo nie popłaca i zwykle mamy taki dobry nawyk, że jak myślimy, że coś powinniśmy zrobić, to to robimy natychmiast. Aaale rozleniwiło nas to miasto, rozleniwiła nas pogoda i dystans do przepłynięcia wydawał się malutki więc postanowiliśmy nasz super ponton pociągnąć na linie za rufą. W zasadzie nie powinien on nam przysporzyć problemów, ale od jakiegoś czasu zamiast przygotować porządną cumę, przyczepiliśmy do pontonu wyrób cumopodobny, na której zawiązywaliśmy coraz to nowe pętle i pętelki – no wiecie, bo ta pętelka pasuje do dinghy docku, tamta do łódki, itp… tak żeby było wygodniej 🙂 No głupota galopująca! nawet jak to piszę to się wstydzę. I ta oto cuma w pętelkach postanowiła się zaplątać w naszą śrubę w samym środku portu handlowego. Huk był ogromny, pierwsza myśl… przydzwoniliśmy. Akcja błyskawiczna: awaryjna kotwica w środku basenu portowego i przymusowe nurkowanie w mazi portowej (bleh!). Śruba przecięła na szczęście linę bez problemu, ale co się najedliśmy strachu to nasze. Eh słodkie jest to życie żeglarza. Chyba nie muszę dodawać, ze Dignity* ma teraz nową dedykowaną cumkę i najczęściej podróżuje na pokładzie.
*Dignity – (en. godność) czyli nasz niedawno ochrzczony ponton 2,7 metra z 5-konnym, 4-suwowym, europejsko poprawnym politycznie silniczkiem. W znakomitej większości przypadków małe dinghy i mały silnik oznacza żeś świeży na Karaibach i jeszcze nie masz lokalnego minimum dla klasy średniej czyli 15-25HP na co najmniej 3 metrach gumy z laminatowym dnem. Generalnie, nie obrażając nikogo, jeździsz Panie oplem astrą 2 kombi, a sąsiedzi patrzą na ciebie z uprzejmym współczuciem 😉 no coż… no więc nasza Dignity nie porusza się szybko, ale za to z godnością – stąd imię. Bo komu właściwie się tutaj spieszy?… no nie mi! 🙂
#3
Number three nie kazał na siebie długo czekać. Następnego dnia rano przy odpalaniu silnika stwierdziliśmy, że nie ma ładowania. Cholerny alternator! Nie dość że mikrus i w ogóle nie powinien zabierać głosu, to jeszcze miał czelność się zepsuć. Nie wiem czy wiecie, że większość cruiserów (czyli tych świrów, którzy permanentnie mieszkają na jachcie) mogłaby w zasadzie z części zapasowych zbudować drugi jacht. Natomiast dość często się okazuje, że może zapas to i masz, ale niekoniecznie na ten jacht 🙂
– Drugi alternator nie jest dokładnie taki sam jak pierwszy i daje za duży prąd, spali nam elektronikę – oznajmia Marcin z tym wyrazem twarzy, który układa się w $$. Szlag-by-to-traf … robota księgowej to wstrętna fucha na tym statku
– Nie da rady czegoś wymyślić? – pytam, bo czemu nie… łapię się każdej myśli.
– No co ty, to jest fabrycznie zrobione, to nie jest jakieś wywiercenie dziury, to elektryka!… ale poczekaj… może by tak… ty… tu można by….
Po 15 minutach i zimnym piwku alternator działa, prąd w sam raz. Zrobione. Możemy ruszać.
Marcin vs. Alternator (Mikrus) 1:0
Prąd i inne znaki na wodzie…
Całą ta historia ze śrubą kosztowała nas kilka kolejnych dni na sprawdzenie czy nie ma żadnych większych uszkodzeń. Czas się zaczął kurczyć, więc zdecydowaliśmy się dowieźć naszego nowego kolegę Bartka tylko na St. Lucię, przesadzić go do naszych znajomych na łódkę i ruszyć z tamtąd bezpośrednio na Tobago.
Dawno temu, podczas naszej Pierwszej Wielkiej Ucieczki od Cywilizacji, eksplorowaliśmy St.Lucię wzdłuż i wszerz w sposób niezbyt roztropny, raczej nietrzeźwy i przy akompaniamencie akordeonu. Taplając się przypadkowo w luksusie i w błocie. (i żeby było jasne, absolutnie nie chodzi mi o lecznicze błoto w spa) Eh… 🙂 Tym razem także, po raz kolejny, wylądowaliśmy pomiędzy słynnymi Pitonami przy plaży luksusowego resortu Sugar Beach, dawniej Jalousie. Góry niezmiennie magiczne, zatoka w nocy szamańska, nurkowanie fantastyczne. Ale tłum potworny….zdaje się, że się grono milionerów znacznie powiększyło na świecie 🙂
Po dwóch dniach ruszyliśmy na Tobago i…, o zgryzoto, nie dość, że wiatr choć miał, to nie wiał, to Ocean rozkołysał się rzygliwie, a prąd równikowy wezbrał do 2.5 węzła w mordę. Całość dała oszałamiający wynik średniej prędkości dochodzącej do dwóch węzłów. Frustracja nas ogarnęła, widok japońskiego statku rybackiego nas dobił (BO CO ON K*&% TAM ROBI????) więc postanowiliśmy skręcić do Bequia, żeby poprawić sobie humor i przeczekać tą pogodę.
Rum pomógł. Bequia nie. Zamordowali w tym czasie wieloryba i pewnie ten cholerny Japończyk z tego powodu tam w ogóle był. Eh.. nie lubię tego miejsca, ma taki agresywny vibe. Pocieszające było to, że kilka dni później przeczytaliśmy, że Brian Adams (ten od Robin Hooda z Costnerem ….everything I do, I do it for youuuuu), który jest teraz obywatelem St.Vincent, wskoczył kilka dni później do wody z paddle boarda, pomiędzy łódź wielorybniczą a wieloryby, i te zdążyły uciec. Good job Brian!
Dziura w dnie, czyli szczęście w nieszczęściu…
Czekając na wiatr, w myśl zasady, że jak chcesz gdzieś dopłynąć to nie zabieraj się za żadne naprawy i robótki, postanowiliśmy zamontować pompę wody słonej. Taka pompa fantastycznie powiększyłaby naszą autonomię. To prawda. Jako, że nie mamy jeszcze odsalarki musimy mniej więcej co 3 tygodnie dopływać do miejsca gdzie sprzedają wodę. A najwięcej wody zużywa się na mycie naczyń (BEZ ZMYWARKI!) a to można robić w wodzie morskiej.
Trójniczek, wąż, zawór, pompa, kran. no jak trudne to może być?
– Kasia, dawaj szybko korki drewniane, mamy dziurę w dnie! – drze się Marcin z przodu. Lecę szpagatami z workiem korków i widzę Marcina w kabinie dziobowej, zgiętego jak paragraf, z ręką i głową w bakiście. Wygląda komicznie, ale drze się już mniej komicznie. Kilka minut później korek włożony – raczej nie zatoniemy. Na podłodze leży zawór, który Marcin złamał w rękach. I co teraz?
Szczęście w nieszczęściu całe to zamieszanie wydarzyło się na kotwicowisku i widzieliśmy natychmiast gdzie jest dziura, więc niewiele wody się wlało. Najbliższa marina na Carriacou zgodziła się nas przyjąć i wyjąć Psa z wody w ciągu kilku najbliższych dni. No i wyglądało na to, że jeszcze, jeśli pogoda dopisze, mamy szansę dopłynąć na Tobago na czas. Znaczyło to również, że odwiedzimy Carriacou, szkoda tylko, że Bartka zostawiliśmy na St.Lucii 🙂
