Gniazdo Smoka
Zanim zaproszę was do dzisiejszej lektury, należy Wam się słowo wprowadzenia. Będąc w podróży przez tak długi czas, musisz co jakiś czas zadawać sobie pytanie czy nie czas ruszyć dalej? Tak było i tym razem. Po niemalże roku w Panamie doszliśmy do wniosku, że zostawać tam na kolejny to nie jest już podróżowanie, to osiedlanie się. Gdy przygotowywaliśmy się do tego rejsu, bardzo szybko zdaliśmy sobie sprawę z tego, że może być różnie. Najlepszy okres w ciągu roku jest na przełomie pory suchej i mokrej, a i to może się okazać niewystarczające żeby dotrzeć do celu przed huraganami. To co tutaj przeczytacie to nie wyznania wariatów. Takie rzeczy się zdarzają nawet najlepiej przygotowanym… tym oto tajemniczym wstępem zapraszam Was do lektury.
Co roku, mniej więcej o tej porze, zauważam u siebie nowy zestaw meteorologicznych zachwytów. Tym razem będzie o tym jak to człowiek myśli, że w świecie bywał, dużo widział i doświadczył i jak szybko Matka Natura daje prztyczka w nos i każe wracać do nauki. Dziś w dziale meteorologia morska, coroczny atmosferyczny dreszczowiec.
Huragany
Po kilku sezonach na Karaibach oswoiliśmy się z huraganami. Co z grubsza oznacza, że wiedzieliśmy co robić i kiedy, żeby nie oberwać. Wspominam pierwszy sezon z uśmiechem, bo zupełnie nie wiedzieliśmy z czym te huragany się je i trudno nam było uwierzyć lokalesom, że nie jest tak źle. Byliśmy gotowi i zapięci na ostatni guzik już pierwszego czerwca. Jak prymusi w szkole, palec w górze zanim nauczyciel skończy zadawać pytanie. Trzy sezony później, potwierdzamy – nie jest tak źle. Baaa…. można powiedzieć nawet, że jest super. Mniejsze tłumy, mniej wiatru, a co kilka dni fala tropikalna daje miłe ochłodzenie. Cudownie…. ale wtedy postanowiliśmy popłynąć dalej na zachód…
Burze
Burze na wschodnich Karaibach są dość szybkie i zdecydowane. Przychodzą najczęściej z jednego kierunku i równie szybko odchodzą w przeciwnym. Kilka strzałów, ulewa i po wszystkim. Kolumbijskie wybrzeże zafundowało nam nowy rodzaj statecznych gigantów obsiadających góry Sierra Nevada de Santa Marta. Nie byliśmy przygotowani na ten rozmiar. Przy pierwszym spotkaniu zaczęliśmy karaibski taniec starając się je ominąć. Wtedy uważaliśmy, że nam się udaje, ale prawda jest taka, że my, tam na dole, się wygłupialiśmy zygzakując bez sensu rozśmieszając atmosferę! Człowiek robi z siebie głupka przez całe życie, pół biedy jeśli tylko przed sobą i Matką Naturą. Pewnie byśmy o tym nawet nie wiedzieli… ale wtedy postanowiliśmy popłynąć na zachód …
Culo de Pollo [czyt.: kulo de pojo]
Ya man… wpłynęliśmy w rejony, w których wredne fenomeny meteorologiczne mają wymyślne nazwy. Culo de Pollo dosłownie oznacza Dupę Kurczaka. Niektórzy twierdzą, że chmura, z którą ona przychodzi wygląda jak kurzy kuper, inni, że to chodzi o palmy, które rzeczywiście tak wyglądają szarpane nagłą wichurą. Niezależnie od twierdzeń owa Du^% wydarza się w czasie pory mokrej i wyskakuje nagle z zatoki Uraba, między Kolumbią a Panamą od strony morza Karaibskiego. Rzeczywiście jest to zjawisko dość charakterystyczne, bo przychodzi nagle i do końca nie wiesz, że idzie aż słyszysz swoje “o rzesz!”. Zwykle wieje koło trzydziestu węzłów, ale bywa i do 60, czyli 120 km/h. Trwa około 20 minut, potem ściana deszczu i po wszystkim! Krótko i intensywnie – nie da rady tego zignorować. Zwłaszcza, że wieje z innego kierunku niż zwykle. Zawsze znajdzie się ktoś kto nie doczytał i władował lub właśnie ładuje się w kłopoty, bo kotwicowiska w Gunayala są dość wąskie! Przeżyliśmy kilka takich Kurczaczych Tyłków. Nic poważnego, żadnych strat materialnych ani emocjonalnych… ale wtedy postanowiliśmy popłynąć na zachód …
Gniazdo Smoka
Jakoś tak, w swojej wyobraźni czy też ignorancji, byliśmy przekonani, że jak tylko przejdziemy Kanał Panamski, skończą się Kurczaki. I w sumie to mieliśmy rację. Odpłynęliśmy na tyle szybko, że nas nie dopadły. W przeciwieństwie do burz… Po roku w Panamie zdążyliśmy przyzwyczaić się do nich, bo przeszliśmy ich bardzo wiele. Mieliśmy dużo szczęścia. Żaden piorun nas nie trafił. Nie dostaliśmy również również rykoszetem, ani falą elektromagnetyczną. Myśleliśmy, że już nas tak nie zaskoczą, no i popłynęliśmy na ten zachód. Tym razem jednak ze składnikiem północnym, wzdłuż wybrzeża, do Meksyku.
Panama – Salwador – Meksyk
Nie wiem czy wiecie, ale wszystkie państwa Ameryki Centralnej przypisują sobie tytuł Mistrza Świata w kategorii burzotwórstwa. Żadnemu z nich tytuł ten nie przysługuje, bo mistrzostwo ma Wenezuela i Jezioro Maracaibo. Potem jest Kongo. Od trzeciego miejsca… niestety calusieńka Ameryka Centralna! Pierwszy etap, wzdłuż wybrzeża Panamy, był całkiem przyjemny. I wiatr i słoneczko i delfiny i bioluminescencja w nocy tak intensywna, że widać kształty zwierząt w wodzie. No bajka! Wszystko pięknie do momentu, gdy dopadła nas burza w miejscu, z którego nie było jak uciec. Pierwszy bliski strzał sezonu wydarzył się tuż za rogiem, pomiędzy wyspami parku narodowego Cohiba. Połowa maja, czas start. Trochę późno jak na żeglugę w tym kierunku, nie dało się inaczej… powiedzieliśmy A, trzeba powiedzieć B i C i tak dalej, przez 4000 kilometrów!
O ile na początku wiał nam jeszcze jakiś wiatr, to od Kostaryki już zupełnie nic. Przyznaję, widok gładkiego oceanu, nieskażonego nawet zmarszczką, jest imponujący. Imponujących jest też parę innych rzeczy takich jak np. rachunek za paliwo i częstotliwość tankowania. Imponująca jest również temperatura jaką osiąga ocean i jakie potwory wyłażą z niego po całym dniu gotowania w tropikalnym słoneczku! Te milsze przepoczwarzały się z baby-cumulusów w wielkie wredne chmurzyska miotające piorunami na prawo i lewo. Czasami nie zdążały się rozładować i zostawały na drugi dzień, a wtedy te nowe powstawały w ukryciu, zmieniając tylko nieznacznie kolor tła chmur, wyłaniając się już jako dorosły potwór. Nazywaliśmy je Smokami. Nic na radarze. Tylko na zdjęciach podczerwieni z satelity widzieliśmy to co już na nas siedziało. Siedziało, bo Smoki nie miały zwyczaju się ruszać, tylko rosnąć, a potem zionąć prądem. Zgłupieliśmy zupełnie. Prognozy sobie, niebo sobie, satelita tak… ale już po ptokach, czyli ucieczka bezsensowna, strategia nieskuteczna, diagnoza profesjonalna – “czarna dupa”.
Po kilku wygłupach z zygzakowaniem, Marcin stwierdził, że wybiera metodę Kazika czyli jak nic nie można zrobić to trzeba ustawić autopilota na kurs i iść spać. Mnie stres zżerał przy pierwszych kilku strzałach więc stosowałam metodę “na głuszca”, czyli zamknąć oczy i poduszka na uszy. Sprawdzało się do momentu, gdy przez radio leciało hasło “sieci!”. To cudowne jak szybko człowiek zapomina o wszystkich stresach meteorologicznych na hasło “sieci”. O sieciach i śmieciach będzie kiedy indziej, bo przecież płyniemy dalej… no wiecie, na zachód!
Tehuantepec
Dwa miejsca wzdłuż wybrzeża Ameryki Centralnej cieszą się złą sławą wśród żeglarzy. Papagayos i Tehuantepec.
Przy Papagayos zaczęły się Smoki. Tam też przywiało nam zupełnie znikąd i tam też Michał na Leyli, po raz pierwszy złapał sieci. Nic nie było w prognozie, więc stwierdziliśmy gremialnie, że prognozy w tej części świata nie działają i musimy się na ten Tehuantepec przygotować, bo tam to dopiero możemy oberwać. Inna sprawa, że przed Tehuantepec, w Puerto Chiapas, jest ostatnia dziura huraganowa, a następna dopiero 1000 mil dalej! Kalendarzowy sezon huraganowy już się zaczął, ale jeszcze z gniazda smoka nie wyskoczył żaden podróżny sztorm tropikalny z opcją huraganową. Generalnie nie było na co czekać, bo w każdej chwili mogło się okazać, że Puerto Chiapas to nasz kolejny Hotel Kalifornia i będziemy tam kwitnąć przez na następne pół roku. Ta wizja nas zmobilizowała wystarczająco. Tehuantepec okazał się (na szczęście) płaskim, gorącym jeziorem, z burzami, które co prawda próbowały wywołać u nas epilepsję, ale trzymały zdrowy dystans. Całkiem przyjemnie, ale po tych trzech dniach motorowania, po drugiej stronie zatoki, w Huatulco, kapitan portu poinformował nas, że zamyka port, bo smoki wyszły z gniazda i idzie na nas pierwszy tropikalny sztorm tego sezonu!
Cały ten czas staraliśmy się wypracować jakąś strategię, bo wtedy mieliśmy tylko “metodę Kazika”. Pierwszy sztorm przeszedł, potem drugi i trzeci. Przy drugim stwierdziliśmy, że pewnie by się dało machnąć te 700 mil jakbyśmy ruszyli tuż po przejściu jednego i przed następnym, bo wszystko wyglądało na to, że burze kończą się na Acapulco, a Acapulco było w połowie drogi. Burze fuj, wiatr ok. No i popłynęliśmy dalej… na ten zachód …
Ach, cóż to była za noc!

Zanim o tej nocy, to powiem tylko, że burze za Acapulco się nie skończyły. Wiatru dalej jak na lekarstwo, a na szyi gorący oddech następnego wirującego Smoka.
Sztormy tropikalne i huragany pchają przed sobą duże ilości wilgotnego, naładowanego powietrza. Taka forpoczta. Zanim przyjdzie wichura, pas burz, proszę! Nie pojedyncze chmury, tylko całe pola wściekłych, naładowanych po brzegi elektrycznością cumulonimbusów, które tak jak instrumenty w orkiestrze, grają czasem solo, ale częściej wszystkie razem. Taki cuś dopadło nas jakieś 140 mil przed naszą dziurą huraganową w Bahia Banderas. Wiatru w tym nie było za wiele, ale na tyle, żeby zerwać nam linkę na listwie szotów grota. Całe szczęście, bo zaraz po tym przyszły najgorsze pioruny jakie kiedykolwiek widziałam, a my byliśmy zajęci wiązaniem latającego żagla. Chciałoby się napisać, że nie było czasu na strach, ale to byłoby kłamstwo. Wszyscy się baliśmy, wszyscy, oprócz Vincenta, który to przespał. Kątem oka widzieliśmy dziesiątki piorunów pomiędzy nami a Visionami i Leylą. Pojawiali się i znikali w ulewie. Wyglądało to jakby chmury szły elektrycznych nogach! Stroboskop i nieustający huk grzmotów. Elektryka i elektronika szalała, ale radio UKF działało lepiej niż kiedykolwiek!
Tak nas ta noc przećwiczyła, że podejrzewam, że jak się za parę lat spotkamy w takim samym zestawie, to będziemy ją wspominać. Z pewnością top10 najgorszych…
Dwa dni i 50 nowych siwych włosów później odpoczywaliśmy w Nuevo Vallarta, schowani pomiędzy górami Sierra Madre i budynkami hotelowymi przeczekiwaliśmy kolejny sztorm tropikalny racząc się zimnymi napitkami i pławiąc się w basenie. Mogło być różnie, ale na szczęście nic nam się nie stało. Michała trochę potaśtał prąd, spaliło mu się światło nawigacyjne na maszcie, Paweł zaliczył blackout, a nam padł radar. A po kilku dniach popłynęliśmy dalej… na zachód…
Chubasco
Eeee… nie! Taki żarcik. Po tamtej nocy mieliśmy trochę dość i postanowiliśmy zostać w Bahia Banderas dłużej, zwłaszcza, że na północy, na morzu Corteza czai się nowy, egzotyczny potwór meteorologiczny czyli Chubasco. Ten dziwoląg powstaje nad gorącą pustynią. Wiatr spada z niego z potworną siłą oczywiście w towarzystwie wyładowań elektrycznych. Spada, bo to trochę jest podobne do zrzucenia ładunku. Wiatr zaczyna się od 30 węzłów, a może dojść i do 90! Szkoda gadać… jak Chubasco się nie popisze i jest za słaby, to nazywają go Chewbacca 🙂
Stwierdziliśmy, że już nam wystarczy tego wariactwa meteorologicznego i Morze Corteza będziemy oglądać w listopadzie, a huragany przeczekamy tu, w marinie w Nuevo Vallarta, gdzie, jak głosi lokalna legenda, huragany nie docierają. Sprawdzamy to mając nadzieję, że nie okaże się to bzdurą, tak jak bariera burzowa w Acapulco! No cóż… nowy ocean, nowe emocje
Yo-ho!
Pozdrawiamy z Meksyku
I jeszcze raz zachlysnalem sie dawkami emocji. Czytajac. ma sie wrazenie ze ja tez tam bylem. Puerta Vallarta wspaniale miejsce , szczegolnie niedrogie jedzonko. Najlepsze pollo z rozna w budach po drugiej stronie drogi od lotniska. Tydzien temu odwiedzili nas przyjaciele ( Brio II) ktorzy ta samoa trase zrobili wiosna i nic nie mieli do powiedzenia. W dwa miesiace dobili do La Paz, ale chyba poszli bardziej od brzegu. Pozdrawiam z jesiennej Brytyjskiej Kolumbi