Sainte-Anne, tu Bóg mówi po kreolsku

Wspominkowy tekst z miejsca, w którym spędziliśmy dużo czasu i przed i w trakcie pandemii. Napisałam go dawno temu i gdzieś mi zniknął w plikach. Chyba mi się trochę zatęskniło. Ten tekst powstał po pandemii, kiedy zaczęliśmy doceniać to miejsce, trochę w nie wrastać, zauważać jego smaczki i krok po kroku poznawać coraz więcej „tambylców”. Tak swoją drogą to ciekawe, których miejsc już nie ma i jak to teraz wygląda. Kiedyś w Sainte-Anne na Martynice było tak.

Posłuchajcie…

Dinghy dok, czyli tam gdzie cumujemy nasz ponton, w Sainte-Anne jest w samym centrum miasteczka. Wychodzi się z niego na Bulwar. Bulwar, dumna nazwa, to nieduży plac, przy którym mieści się budynek merostwa, apteka, buda z pizzą oraz mały kościół katolicki. Plac jest miejscem spotkań dorosłych i dzieci. Wieczorem większość ławek jest zajętych. Po jednej stronie lokalni, po drugiej cruiserzy z kotwicowiska. Dzieci i psy bawią się razem. Turyści siedzą w małych restauracyjkach wzdłuż wybrzeża. Na końcu placu stoi czarny monument upamiętniający ofiary którejś z wojen. Trudno powiedzieć której, bo litery wyblakły. Przy pomniku operuje lokalny dealer, a obok jego kumple puszczają muzykę z boomboxa. Zresztą każdy przejeżdżający samochód wylewa na okolicę swoje bity, im głośniej tym lepiej. 

Kawałek dalej jest sklep u Mireille, otwarty do ostatniego klienta, lub nie – jeśli Mireille nie ma na to ochoty. Z dyspensera lodu wycieka na ulicę woda. Za chwilę pewnie i tak zmiesza się z deszczówką. Jeśli pójdziesz w pierwszą uliczkę w lewo, to zobaczysz dom, który trzyma się na pajęczynę i słowo honoru. A może już go tam nie będzie. Po drugiej stronie tej samej uliczki możesz zjeść najlepsze akry w okolicy. Arlette nalewa całkiem niezły rum-punch. Trochę zdradliwy, bo dziwnym trafem uderza prosto w kolana i po trzeciej szklance trudno jest kontynuować spacer. Ostatnio zmieniła nawet słomki z plastikowych na papierowe. Ma w nosie tą całą ekologię, ale turyści zaczęli kręcić nosem. Dziś idziemy dalej. Trzeba dbać o kolana! 

Jeśli pójdziesz dalej tą uliczką i skręcisz w prawo, to dojdziesz do najlepszej lodziarni na Karaibach. Właściciel Ti Plezi nie zna ograniczeń w eksperymentowaniu ze smakiem. Jak go zapytasz to da ci spróbować wszystkich swoich wynalazków: papryka z truskawką, węgiel waniliowy z bazylią, podejrzewam go również o lody o smaku kotletów mielonych. Po prawej, na rogu, od strony parkingu jest sklep z koszulkami. Niby taki sam jakich tu wiele, ale ten sprzedaje koszulki z twórczością karaibskich artystów. Dalej, przy stacji autobusowej, wieczorem rozkładają się grille i małe kuchnie z akrami. Po zmroku, a szczególnie w weekend, można zjeść słynne grillowane żeberka, podobno najlepsze na południowych Karaibach.
Kilka kroków dalej targ warzywny i rybny. Oba miejsca są zadaszone i służą jako schronienie przed deszczem. Ulewa przychodzi tu nagle i trwa krótko. Wystarczy obserwować mieszkańców, żeby nie dać się zmoczyć, przystanąć na kilka minut pod dachem i już po deszczu. Wszyscy rozchodzą się bez specjalnego komentarza.

W zatoce słychać głęboki dźwięk konchy. To rybacy. Obwieszczają udany połów. Chwilę później targ rybny zapełni się ludźmi. W powietrzu już czuć intensywny zapach ryby. Nie smród. Świeża ryba nie śmierdzi. Młodzi rybacy czyszczą ryby, przygotowują je na sprzedaż. Ci starsi, odpoczywają siedząc w cieniu. Wykaflowany na biało wielkie zlewy i stoły wypełnione są tuńczykami, mahi-mahi, gruperami. Czasem zdarza się i marlin, ale wtedy trąbią już jak płyną na pełnej prędkości przez zatłoczone kotwicowisko. Marlin to wydarzenie. Targ warzywny, w przeciwieństwie do rybnego, jest zawsze pełny z rana. Przed świętami można kupić przepyszną nalewkę z hibiskusa, nazywają go tu sorel lub inaczej kwiat Jamajki. Najlepsze nalewki sprzedaje Babette. Ma też oleje ze wszystkich roślin, z których da się zrobić olej i oczywiście tych, które występują na Martynice. Powiedz jej co cię boli, ona z pewnością coś na to poradzi, a jak nie ma to zawsze możesz spróbować nalewki.

Kolorowe łódki rybackie kiwają się powoli na płytkiej, turkusowej wodzie. Nieco po lewej, pomiędzy krzakami różowej bugenwilli, rybacy mają swoje chaty. Przesiadują na gankach, pod dachem, całymi dniami. Naprawiają sieci i klatki na homary, krzyczą na dzieci, psy i kury pałętające się pod nogami. Pomiędzy chatami, wzdłuż brzegu, jak już miniesz szkołę nurkową Alexa, dojdziesz do lokalnej plaży, na której nie ma turystów. Tam piknikują mieszkańcy. Na samym końcu plaży wciśnięta w krzaki, stoi chatka sklecona z niczego. Z całą pewnością nie przetrwałaby żadnego sztormu, nie mówiąc o huraganie. Mieszka tam artysta, którego nie sposób spotkać, chociaż pewnie widziałam go nieraz.
Po schodkach do góry, przy drodze, stoją stoły a na nich misternie rzeźbione kalabasze. Jak ci się coś spodoba, zostaw kasę w skorupce kokosa. Wiatka wygląda jak śmietnisko i dopiero jak się przyjrzysz, zobaczysz jego dzieła. Napis na niej głosi Atelier Creations.
Z góry rozciąga się widok na całą zatokę. Zapach morza miesza się ze słodkim zapachem kwitnących drzew. Zatoka jest ogromna. Słońce codziennie rozświetla ją milionem odcieni pomarańczy po czym spektakularnie wpada do morza tuż przy Diamencie, wielkiej skale na horyzoncie. Swego czasu, ta skała była drzazgą w oku francuskiej armii, gdyż przez długie lata była bastionem brytyjskim. Nie dość, że wpisana w rejestry wojskowe armii królewskiej jako HMS czyli statek, to jeszcze obstawiona armatami umożliwiała kontrolę statków wpływających w przesmyk pomiędzy Martyniką a Saint Lucią. 

W dół, droga prowadzi z powrotem do centrum. Koło wiaty targu rybnego, na plaży, jest jedna duża palma, pod którą stoi rozpadająca się kanapa. Ta kanapa słyszała więcej historii morskich niż niejedna tawerna. To tam w czwartki i soboty siadają bębniarze. Przejmujący, niski dźwięk bębnów wypełnia wtedy całe kotwicowisko. Przenoszą się później na jam session do baru na górce po drugiej stronie miasteczka, koło cmentarza. W tym barze, a raczej na ulicy przed barem, co  piątek spotykają się lokalni wielbiciele muzyki na żywo. Od czasu do czasu Helmut wciśnie coś z klasyki rocka pomiędzy kreolskie reggae, częściej jednak lokalni MC’s rapują późno w noc. Czasem zdarzy się jakiś odważny turysta, który próbuje swoich sił. Basista jest świetnym szachistą, więc w przerwie możesz dostać darmowego łupnia w szachy od chudego rastamana z uśmiechniętym pitbullem koło nogi. Tak w ramach karaibskiego doświadczenia. 

Koło kościoła jest bar Thierre’go. Thierry robi najlepsze bukitsy w mieście, o ile nie na całych Karaibach. Zapachy rozchodzą się po okolicy. Nie da rady przejść dalej. Wszyscy jachtersi go znają, bo u niego można się chyłkiem zarejestrować na Martynice. Kilka stuknięć w klawiaturę, drukarka, pieczątka i jesteś. Żadnych urzędników, żadnych formalności, można przy piwku. 

Malutki kościół dzwoni na mszę kilka razy dziennie. Starsza pani codziennie wdrapuje się na wzgórze za kościołem. „Nie rób głupot, Pan Bóg cię widzi” głosi napis na wejściu. Cała droga krzyżowa położona jest na zboczu stromego wzgórza, w ogrodzie pełnym kwiatów. W połowie jest punkt zborny w przypadku tsunami i murowana łaźnia z wodą ze świętego źródła. Świętość to pojęcie względne i trudno powiedzieć do jakiej religii ją przypisać. Nie mniej jednak starsza Pani głosem nie znoszącym sprzeciwu, namówi Cię na zmoczenie głowy i wszystkich organów, które bolą. Zrób to, woda jest chłodna, a starsza pani poczuje się lepiej. 

Raz w miesiącu syrena rozdzwania się na całą okolicę. Wszyscy kiwamy głową ze zdziwienia. Dociera do nas, że to kolejna pierwsza środa, kolejnego miesiąca. Czas płynie szybko w Sainte-Anne. Tydzień za tygodniem, co niedzielę, proboszcz, za kilka euro „na tacę” przymyka oko na jaskinię hazardu na tyłach kościoła. Cruiserzy grają tam w meksykańskie domino. Zażarte dyskusje trwają godzinami. Sprośne żarty…? tylko po angielsku, wtedy Bóg się nie gorszy, bo tu Bóg mówi po kreolsku.

Share...🧡

Podobne wpisy

3 komentarze

  1. Bugumil pisze:

    Czytajac to co napisałaś przeniosłem sie tam na chwile chociaz nigdy tam nie byłem. Dziekuje.

  2. Roman Wirowski pisze:

    Czyta się świetnie.
    Szperaj w głębinach Twojej pamięci (i komputera) i puszxzaj nam takie historyjki.
    Czyta się lekko i przyjemjie.
    Pozdrawiam Roman z Torunia

    1. Marcin Sinica pisze:

      Dziękujemy bardzo. Każdy komentarz nas uskrzydla :). Pozdrawiamy z Meksyku 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *