VHF story – dla radiosceptyków
– „Jesteś na VHFce?”
– „eee nie…, prawie nigdy nie włączam” „nie włączam tej szczekaczki, za bardzo hałasuje” „a po co?”
VHF, w Polsce znane jako UKF, to radio działające na falach krótkich, posiadające zasięg ok. 10-15 mil morskich na otwartym morzu i zwykle kilku mil przy brzegu. Każdy jacht wypływający w morze powinien takie radio posiadać i umieć obsługiwać. W czasach Facebooka i innych social-mediów bardzo wielu, zwłaszcza młodszych żeglarzy, przestaje korzystać z niego na rzecz telefonów. Pozwólcie, że opowiem wam krótką historię, która wydarzyła się niedawno.
Wczesną godziną wieczorną, już po zmroku, siedziałam sobie na rufie i rozmyślałam co tu jeszcze trzeba zrobić na jachcie zanim wypłyniemy. Stoimy dość blisko brzegu, więc pontony przepływają cały czas koło nas. Szczególnie w sobotę, a to była sobota. Nagle, tuż obok naszej burty usłyszałam cichutkie pyr-pyr. Tak blisko, że pierwszą moją reakcją było to, czy ktoś przypadkiem nie chce przywłaszczyć sobie naszego pontonu. Było ciemno, że oko wykol, więc prawie nic nie widziałam, ale wyglądało jakby płynął zupełnie pusty. Pobiegłam rączo po szperacz. W momencie, gdy tamten praktycznie wpłynął w naszego sąsiada, byłam pewna, że nikogo nie ma na pokładzie.
„Marcin, chodź szybko, dinghy płynie!”
„no i co z tego?”
„ale puste płynie!”
Wskoczyliśmy z Marcinem do naszego pontonu i zaczęliśmy gonić uciekiniera. Pusty: silnik na biegu, w środku jakieś ręczniki, plecak, buty i jedno wiosło w wodzie.
Zdarza nam się wysiąść z pontonu bez cumy i gonić go potem wpław, no ale włączony silnik i na biegu? To podejrzane. Postanowiliśmy zobaczyć czy na sąsiednich łódkach ktoś nie szuka zguby. Szybko się jednak zorientowaliśmy, że to nie ten przypadek. Zaczęło to wyglądać poważnie. Ogłosiliśmy przez VHF, że znaleźliśmy ponton. Reakcja była natychmiastowa i po krótkiej wymianie zdań z sąsiadami, zgodziliśmy się, że trzeba zawiadomić Coast Guard. „Mayday”* ogłoszony, poszukiwania otwarte, helikopter w drodze. Zebraliśmy kogo się dało w okolicy i zaczęliśmy poszukiwania. Marcin nadzorował kontakt z Coast Guardem na ich kanale, a nasz sąsiad przekazywał informacje przez radio na kanale wywoławczym. Reszta w pontonach ze szperaczami przeczesywała wodę. W takich sytuacjach jest niezwykle istotne, żeby jak najwięcej osób wiedziało, bo po pierwsze pływaka w wodzie czasem trudno zobaczyć w dzień, a co dopiero ciemną nocą i niestety zbyt często słyszymy o wypadkach śmiertelnych tego typu. Po drugie na otwartym i dużym kotwicowisku, jakim jest St. Anna na Martynice, im więcej oczu tym większe szanse, żeby kogoś znaleźć. Na szczęście tej nocy nie było ani wiatru, ani deszczu, bo przy fali, która potrafi się tam okazale wybudować, szanse na znalezienie kogokolwiek w nocy mogłyby być marne.

Po chwili dopłynęłam do jachtu, który świecił nam po oczach starając się zwrócić naszą uwagę. Usłyszał na radiu, że szukamy osoby w wodzie. Okazało się, że chwilę wcześniej wyłowili człowieka z wody, który nie był w stanie się dogadać w żadnym języku. Odwieźli go na jego łódkę, ale mają podejrzenie, że były 2 osoby. Nie byli w stanie powiedzieć nic więcej niż to, że łódka była stara i miała drewniane maszty. Na szczęście nie ma aż tak wielu łódek z drewnianymi masztami, więc dość szybko ją znaleźliśmy. Po wyczerpaniu wszystkich mi znanych języków, na koniec zaczęłam mówić do niego po polsku i… trafione! Zrozumiał, Czech, kompletnie sparaliżowany ze strachu. Wyciągnęłam z niego szybko, że w wodzie jest jeszcze kobieta, tyle, że nie wiadomo gdzie, bo stracił orientację. Nie wiedział też gdzie wypadli. Jeszcze raz przez radio nadaliśmy alarm „potwierdzony człowiek za burtą”. Po chwili więcej osób przyłączyło się do poszukiwań. Wkrótce potem kobieta została wyłowiona i to w zupełnie w innym miejscu, niż się wszyscy spodziewali. Odwołaliśmy helikopter, a Coast Guard zakończył oficjalnie „Mayday”. Historia ma jeszcze drugie, nieco bardziej kryminalne dno, bo się okazało, że pan wyrzucił panią i sam wypadł, ale o tym może kiedy indziej…
Trzy wnioski nasuwają się na myśl. Pierwszy, gdyby nie radio nie mielibyśmy szansy wezwać większej ilości ludzi ani przeprowadzić akcji. Drugi wniosek to, że radio powinno być na łódce cały czas włączone. Facebook ani żadne inne medium nie ma takich możliwości jak VHF. Warto używać radia jak najczęściej, żeby weszło w nawyk. Radio jest potrzebne, żeby wezwać pomoc, ale też żeby udzielić pomocy. Trzeba również znać angielski na tyle, żeby być w stanie z niego korzystać . Nie trzeba być Szekspirem, wystarczy to co w książeczkach z kursu. Z naszego doświadczenia wiemy, że nie ma złego angielskiego jeżeli chcesz się dogadać. Ostatni wniosek dnia to to, że zrywka od silnika na pontonie jest po to, żeby ją zakładać na rękę. Kropka.
Oddaję do przemyślenia
White Dog wieczorową porą
MAYDAY – słowo inicjujące procedurę ratunkową przy zagrożeniu życia. Każdy, kto usłyszy MAYDAY przez radio musi zareagować. W zeszłym roku, płynęliśmy na południe i niedaleko St.Lucii trafiła nam się wstrętna burza. zerowa widoczność, strzały dookoła, wiatr i deszcz. nic przyjemnego, a do tego właśnie usłyszeliśmy wezwanie MAYDAY – pożar na pokładzie. Z pozycji wynikało, że jesteśmy 2 mile od nich. Zmieniliśmy kurs, pomimo tego, że nie bardzo nam to pasowało wpływać prosto w burzę. Na szczęście pożar został ugaszony, a Coast Guard przejął sytuację i odwołał MAYDAY. Żaden żeglarz chyba nie chciałby się znaleźć w sytuacji, w której woła o pomoc i nikt nie odpowiada.
PS. na szczęście najmłodsze pokolenie docenia VHF, (podsłuchane)
„White Dog, White Dog, White Dog, this is Bewitched”
„Bewitched, this is White Dog, over”
„let’s go 06”
„06”
„Vincent are you done with school?”
„yes”
„Could I come over to your boat to play?”
jest nadzieja 🙂