Martynika – zapisków kilka
Martynika to wyspa, od której rozpoczynamy naszą karaibską włóczęgę. Nasz Pies jest nadal dla nas w wielu miejscach zagadką i cały czas testujemy możliwości sprzętowe oraz nasze silne nerwy. Kotwica, na ten przykład, powiększona do 35kg, pomimo pierwszych stresów kotwiczenia, zdaje egzamin i jest naszym sprzymierzeńcem, gwarantując spokojny sen. Pomalowaliśmy ją na pomarańczowo, co się okazało super pomysłem pod wieloma względami. Po pierwsze, w przepięknie błękitnej wodzie świetnie ją widać. Po drugie, każdy Holender zatrzymuje się jak tylko ją widzi, a muszę przyznać, że podróżujący Dacze są fantastyczni!
Nasza łódka przeszła Atlantyk w dużo lepszej formie psychofizycznej niż ludzie, więc napraw nie ma wiele, natomiast pomysłów i ulepszeń – cała lista.
…We need more AMPs…
Wiatrak jest super, ale entuzjazm jaki go ogarnia w pasatach jest naprawdę trudny do zniesienia. Jestem w wystarczająco dużym stresie z powodu rozpoczęcia nowego życia, że doprawdy nie potrzebuję mechanicznego napędzacza emocji! Marcin chodzi podenerwowany, bo co 3 dzień musimy włączyć Dzidzię* żeby doładować baterie, inaczej …. eh… katastrofa elektryczna, dewastacja systemu immunologicznego planety, atak mrówek gigantów na Chińską Republikę Ludową i korowody faszystów na ulicach (hmm?). Anyway… rozważamy alternator, więcej solarów lub rower z dynamo 😉 , a każda opcja to kolejny boatdollar**… szlag-by-to-traf, ale wiadomo – coś trzeba zrobić. Po wielu godzinach dyskusji przy wielu zachodach słońca, konsultacjach ze znawcami i z kompletnymi abnegatami, jak również przekupieni 20% zniżką, wybieramy wersję eko – solarki do kolekcji. Nasz słoneczny arsenał będzie od teraz produkował prąd od góry, po bokach i od dołu jak się odbije od wody – taki luksus!
*Dzidzia – nasz leciwy silnik, który przysporzył nam już nie lada atrakcji od Amsterdamu aż na Kanary, copyright Vikuniu®.
**B.O.A.T. dollar – oznacza Bring One Another Thousand dollars
PANI PWOBLEM
Jakoś to cholerstwo trzeba zamontować – mówi Marcin po powrocie ze sklepu – to waży ze 25 kilo!
Nasza cudna selfmade brama na rufie utrzymywała z powodzeniem wiatrak i panele. Wiatrak niestety powoduje takie wibracje, że panele tańczą przy nich skoczną, asynchroniczną polkę. Musimy zrobić ramę! …szlag-by-to-traf, ale wiadomo –mus to mus! Zatem: projekt narysowany, oferty zebrane, warsztat wybrany, zaliczka zapłacona, Pani Pwoblem*** pozostaje tylko czekać….
czekamy….
czekamy….
czekamy…
Może zapomnieli? zadzwonisz? …
Nie no, gdzie tam. Nie zapomnieli, przecież robią… już prawie gotowa 🙂 Pani Pwoblem zaczyna trochę brzmieć jak Pani pRoblem, ale czas płynie inaczej na wyspie. Trzeba się przyzwyczaić, bo można przypłacić nerwicą cywilizacyjną.
***Pani Pwoblem – najpierw myśleliśmy, że za dużo tu było polskich turystów, bo co drugi nosi koszulkę z rysunkiem pijaka pod palmą z napisem Pani Pwoblem. Na szczęście oznacza to po kreolsku – nie ma problemu!
Mexican Train Domino, radio net i inne sekrety życia na Martynice
Absolutnie nie zamierzam wypuścić z siebie ani najmniejszego „narzeknięcia”. Życie na wyspie jest cudne. Zwłaszcza, że zarzuciliśmy kompletnie jego turystyczną część i przeszliśmy na pełnej parze do życia codziennego z elementami tropikalnymi. Pozwólcie, że Wam przedstawię…
O godzinie 6:45 piję kawkę w kokpicie, podlewam moje roślinki i oglądam żółwie przepływające obok łódki. Trochę pogapię się na góry, trochę na chmury. Jeśli są dziwne – sprawdzam pogodę. Standardowy zestaw chmur pasatowych, w przeciwieństwie do gołego tyłka sąsiada z prawej, oceniam wyłącznie ze względu na walory artystyczne. Nie wiem jak to jest możliwe, ale amatorzy pokazywania niepokazowego tyłka zawsze kotwiczą po naszej prawej stronie… Czasem Marcin wstanie wcześniej, czasem później, generalnie ja zaczynam. Około 8:30 Vincent zwleka się z łóżka, bo rzecz jasna musi zdążyć do szkoły na 9:00. W poniedziałki, środy i piątki słuchamy cruisers radio net, o czym może później.
Szkoła, z mniejszym lub większym sukcesem, kończy się o 12:00. Można się wtedy zabrać za rzeczy przewidziane lub te mniej przewidziane, tudzież pogrążyć się w totalnej improwizacji. Opcjonalnie, można na przykład popłynąć wpław do nowych sąsiadów, żeby poznać dzieci, a następnie zostać tam na cały dzień i pomóc przy wymianie rury ściekowej i w rezultacie zyskać nowych super przyjaciół. Można również zrobić pranie w wielkiej misce przy użyciu gumowego przepychacza do rur (!). Tak z czystej ciekawości, czy wiecie, że pralka zużywa ok 45 litrów wody na wypranie 6 kilo ubrań? otóż ja używam 20!!! Takie tam głupie przechwałki. Narobię się przy tym jak wół i jak na razie oszczędność wody to moja jedyna motywacja. Można też otworzyć skrzynkę bosmańską, a potem spojrzeć się w kierunku dowolnego elementu jachtu i rozpocząć jakiś mały projekt, który trwa i trwa, a do tego bałagani za dziesięciu.
Jak już wiadomo, czas płynie na Karaibach w swoim tempie. W kategorii najniższej szkodliwości społecznej, można ponurkować na rafie lub pogadać z kimś na dinghy doku. Czas Cię nie zawiedzie – dzień zleci jak z bicza strzelił! A w niedzielę? (Niedziela????? mogłabym przysiąc, że jest sobota!!!) Otóż w niedzielę, w St.Anne, można poznać najciekawszych ludzi świata na mexican train domino. Nie zna życia, kto choć raz nie zagrał z Garym i Kennem! Krótko mówiąc – hazard na tyłach kościoła. W pełnym tego słowa znaczeniu. Ze słownictwem i gestykulacją, w oparach historii życiowych i za pobraniem odpustowej daninki dla wioskowego księdza 🙂 UWIELBIAMY!
O tem jak zostaliśmy celebrytami :))))
a było to tak….
Któregoś dnia, Kenn, ten od domina, 🙂 w trakcie rozgrywki rzucił mi wyzwanie ” Radio Net – w piątek jest twoje!” No wolne żarty, ja i wystąpienia publiczne nie lubimy się za bardzo i żeby coś takiego mogło się wydarzyć muszą wystąpić bardzo szczególne warunki atmosferyczne, biofizyczne lub/i 0.5litra jakiegoś mocnego trunku! Generalnie niewykonalne, no chyba, że warunki wystąpią w odwrotnej kolejności i 0.5 litra wskoczy na pierwsze miejsce! 🙂
To jak w zasadzie do tego doszło, że jednak poprowadziłam tą audycję pomimo, że stan trunków w barku, atmosfera i biofizyka pozostały nienaruszone? Otóż odpowiedź jest prosta – edukacja!
Mój mały ośmiolatek strasznie się wstydził radia. Nie chciał ani brać udziału w radio dla dzieci, ani kontaktować się ze swoimi kolegami. Ale jak tu przekonać tego mądralę???… no więc, będąc średnio doświadczoną mamusią, znającą jednak dobrze swojego synka, postanowiłam, że nie ma lepszej metody żeby nauczyć go pokonywania strachu niż przez przykład. Przez 2-3 dni opowiadałam mu jak bardzo niekomfortowo się czuję przed wystąpieniem publicznym, jak bardzo tego nie lubię, ale jak bardzo taka umiejętność się w życiu przydaje i jakie to ważne, żeby umieć pokonać siebie.
Po trzech dniach poinformowałam go, że się boję, ale zamierzam poprowadzić net. Vincent z niedowierzaniem się na mnie spojrzał i nic nie powiedział. W czwartek, w trakcie przygotowań do audycji, przyglądał mi się z jeszcze większym niedowierzaniem, bo mój stres był już całkiem widoczny i z całą pewnością nieudawany 🙂 W piątek rano, tuż przed netem, Vincent obserwował każdy mój ruch i nie ruszył się z miejsca przez całą audycję. Po zakończeniu wstał i powiedział „wiesz mamo, było całkiem nawet dobrze”. Okey, mnie tu stres zeżarł do kości, nie tylko wyszłam z mojej comfort zone, ale nawet ją jeszcze kopnęłam z wielkim hukiem na odchodne, a ten mi tu mówi …nawet dobrze. PO-RA-CHA! usiadłam w kokpicie, żeby ochłonąć i nagle słyszę głos Vincenta przez radio ….Kairos5, Kairos5, Kairos5, this is White Dog, White Dog over…
V I C T O R Y ! ! ! ! ! ! V I C T O R Y ! ! ! ! ! ! !
Montagne Pelee, czyli postanawiamy jednak na tej Martynice coś zobaczyć
Ostatecznie i czas wyspiarski wyciągnie się jak guma a potem strzeli jak z bicza. Półtora miesiąca minęło. Rama i panel ostatecznie zamontowane. Produkcja elektryczności ruszyła z kopyta i od tamtej pory Marcin chodzi zadowolony, bo o godzinie 12 jesteśmy już we FLOAT. Tiaaa…. wiecie tyle co ja, dodam tylko, że to dobrze, bo Marcin jakby nie miał uszu, to by miał uśmiech dookoła głowy. Czas ruszać w drogę. Razem z naszymi nowymi przyjaciółmi opuszczamy St.Anne i ruszamy na północ wspiąć się na największy szczyt Martyniki.
Montagne Pelee
Jest to uśpiony wulkan, co wzbudza wśród dzieci niewątpliwe zainteresowanie pomieszane z delikatnymi elementami paniki. W miasteczku St. Pierre widać jeszcze ślady po ostatnim wybuchu w 1920 roku. Pytania się nie kończą. Bo jak to tak wejść na wulkan? i czy w kraterze jest lawa? a co jak wybuchnie jak będziemy wchodzić? Wyobraźnia pracuje na najwyższych obrotach…
Miejscowym autobusem po drodze objeżdżamy całą okolicę. Martynika poza miastem jest przecudnie zielona i zarośnięta po uszy. Z przystanku na szczyt dorosły idzie ok 2,5h. Dzieci… no cóż… Nasze dzieci wbiegły, a my dostojnym krokiem zgreda wlekliśmy się rzeczone 2,5 godziny po schodach w górę! Można by to skwitować soczystym szlag-by-to-traf, ale na szczycie były chmury, kanapki z pomidorkiem i jajkami, herbatka w termosie, więc życie znów stało się piękne. Największym zainteresowaniem dzieci cieszyły się wszelkiego rodzaju jaszczurki, dżdżownice i rośliny polujące na owady oraz jeden osobnik szczuropodobny. Komu potrzebna ta góra!?!
Przyp.autora: Należy tutaj donośnie zaznaczyć, że na górę weszliśmy w BUTACH!!! Co było dodatkowym utrudnieniem, gdyż wspomniane ustrojstwa ostatnim razem nosiliśmy dobrych pare miesięcy temu!
Zobacz też najlepsze zdjęcia z Martyniki
Martynika, pani pwoblem, Mount Pelee
Fajna, lekka „klawiatura” – przyjemnie się czyta 🙂 Będę czekać na kolejne wpisy i Wasze przygody 🙂
Dziękujemy!